All Points North 2019 (PL)

Hultaj / custom build world-rounder

Przyjechałem do Sheffield na dzień przed wyścigiem dzięki czemu miałem wystarczająco szczęścia na wieczorne piwo z kilkoma zawodnikami, dobry wygodny sen u znajomych, pożywne i smaczne śniadanie, przedpołudniowa drzemka, drugie śniadanie i krótka przejażdżka przed startem. Jestem prawie pewien, że ten ruch wpłynął bardzo mocno na osiągnięty wynik.

24.05.2019

Druga połowa dnia to przede wszystkim oczekiwanie, ponieważ start zaplanowany został na godzinę 20:00. Wszyscy zabijaliśmy ten czas jak tylko się dało, gdyż po rejestracji zostało jeszcze dobrych kilka godzin tzw. wolnego. Mi pozostały jeszcze do zorganizowania długopis (do wypełniania brevet card), karta SIM do telefonu (po wylądowaniu na wyspie mój telefon postanowił przestać współpracować z polską kartą) i gotówka, którą zawsze lubię mieć przy sobie gdy jadę w trasę.

Start był bardzo prosty i szybki. Po odliczaniu o godzinie 20:00 ruszyliśmy z Heeley Institute i tak naprawdę nie wiem, kiedy wszystko się rozjechało. Pierwsze trzy skrzyżowania na małych wąskich uliczkach miasta i już byłem sam, nie mając ani przed sobą, ani za sobą praktycznie nikogo.

Mój plan zakładał nieco okrężną drogę do pierwszego punktu kontrolnego aby oszczędzić sobie trochę przewyższeń, więc nie było mowy o żadnym obijaniu się. Makaron z pesto który zjadłem godzinę przed startem wydawał się być idealnym paliwem napędowym wiec jechało mi się bardzo dobrze i z łatwością utrzymywałem tempo powyżej 30km/h. Tak napędzany gnałem w stronę autostrady M1 wzdłuż której miałem dość płasko aby dostać się na północ od Leeds do Brimham Rocks. Po drodze gdy byłem już naprawdę rozkręcony, na dużym rondzie nigdzie blisko miasta, macha do mnie starszy pan i ewidentnie mogłem poczuć, że potrzebuje pomocy. Zatrzymałem się i jak się okazuje, razem ze swoją córką są w podróży na rowerach i złapali gumę. W ekspresowym tempie pomagam im uporać się z problemem, przy okazji opowiadając o APN i namawiając ich do śledzenia kropek na mapie, po czym ruszam w dalszą drogę mając nadzieję na szybkie odzyskanie utraconego rytmu. Bylo mi bardzo miła gdy kilkanaście godzin później odnajdują mój profil na FB i życzą mi powodzenia w wyścigu.

Wraz z ciemnością kończą się płaskie fragmenty trasy, a rozpoznając po kierunku jazdy zmieniającym się z północnego na północno-zachodni, wiem że zbliżam się do pierwszego celu. Wraz z podjazdami zaczęły się piękne wąskie szosy obrośnięte gęsto po obu stronach. Chwilę po 23:00 mijam pierwszy brązowy znak na Brimham Rocks, a podjazdy robią się coraz mocniejsze. Wtedy właśnie moja przednia przerzutka postanowiła zastrajkować i nie chce wrzucać na duży blat. Macam po ciemku po kablu w trakcie jazdy, na szczęście jest tylko luźny. Pocieszające, bo nie chciałbym reszty trasy pokonać na zerwanym kablu, zwłaszcza że to dopiero początek. Postanowiłem, że sprawdzę to na punkcie, zwłaszcza że według moich obliczeń to tylko kilkanaście kilometrów. Zawsze tak jest, że ten pierwszy punkt kontrolny jest bardzo ważnym elementem wyścigu, zarówno fizycznie ale przede wszystkim mentalnie. Mijam kolejną brązowa tabliczkę i już wiem że jestem prawie na miejscu. Droga ewidentnie zmienia się z publicznej na taką jakie możemy spotkać przy wielu turystycznych miejscach na świecie. Na dodatek asfalt zmienia się w drogę bitą lekko pod górkę, a ja mijam od czasu do czasu wielkie bloki skalne, których widzę wyłącznie kontury, bo noc już całkowicie otuliła otoczenie. Kilka zakrętów i dojeżdżam do celu. Opieram rower o drewniany sklepik który jest oczywiście nieczynny i szukam odpowiedzi na pierwsze pytanie, czyli „Ile stojaków na rowery znajduje się na przeciwko sklepu?”. Na dodatek robię sobie zdjęcie, wysyłam je do Angeli (organizator) i zabieram się za moją przednia przerzutkę. Okazało się że cała klamkomanetka postanowiła zastrajkować i w jakiś magiczny sposób poluzowała się na uchwycie, wisząc luzem na boku kierownicy. Nie miałem czasu aby szukać przyczyny. Bez zastanawiania się wyciągnąłem taśmę izolacyjna z przedniej sakwy i złapałem nią na sztywno klamkomanetkę do kierownicy. Jako że było ciemno, nie zrobiłem tego równo, ale wszystko działało więc o to chodziło. Wyregulowałem przednią przerzutkę i w drogę. Czas na punkcie 23:55 czyli pięć minut przed planowanym czasem. Byłem bardzo z siebie zadowolony.

Pierwszy na mojej trasie punkt kontrolny z pośród dziewięciu innych. Mogliśmy wybrać dowolną kolejność oraz trasę dojazdu, a dodatkowo na każdym punkcie należało odpowiedzieć na pytanie i zrobić sobie zdjęcie z widocznym czasem przyjazdu. Prawdziwy długodystansowy alleycat.

25.05.2019

Kolejnym planowany stop to 24h stacja paliw 20km przed Haworth, drugim punktem kontrolnym. Plan zakładał iż będę tam za około 1,5 godziny, ale jednak okoliczne podjazdy szybko zweryfikowały moje plany. Cała trasa była nasycona krótkimi (0,5-3km) podjazdami o bardzo dużym nachyleniu (10-18%) i tak naprawdę pierwsze kilkadziesiąt kilometrów od Brimham Rocks nie składały się z innych fragmentów. Góra, dół, góra, dół. To tutaj zdałem siebie sprawę, że najprawdopodobniej cały wyścig tak już zostanie. Zacząłem również spotykać innych zawodników. Oczywiście wszyscy jechali w przeciwną stronę i albo mijałem ich w ekspresowym tempie zjeżdżając z jakiejś 15% sztajfy, albo w żółwim, wdrapując się na kolejny sztos, gdy oni śmigali tylko obok krzycząc „You all right, mate?”. Na stację zajechałem 5minut spóźniony i nie przewidziałem też że będę musiał prosić pracownika o podawanie mi czego potrzeba z półek (angielski nocny tryb obsługi, zapomniałem o tym). Ostatecznie uzupełniam tylko bidon, wypijam dodatkową butelkę wody, chowam mrożoną latte do tylnej kieszeni i jadę dalej. Mam 20 minut żeby być w Haworth zgodnie z planowanym czasem. Przez chwilę łudzę się, że może się uda, to tylko kilkanaście kilometrów, ale gdy tylko zaczynają się kolejne górki, uświadamiam sobie, że nie jest to możliwe. Ostatecznie trafiam na słynny brukowany podjazd około 33 minuty później niż sądziłem, o godzinie 2:33. Na szczycie tylko formalności, zdjęcie, odpowiedź na kolejne pytanie i w drogę. Kolejny punkt, Slaidburn jest dość blisko i teoretycznie w zasięgu ręki. Dojeżdżam tam trochę ponad dwie godziny później ciesząc się na rozjaśniające się niebo na północnym wschodzie. Jest 4:55 Zatrzymuję się pod obeliskiem, robię zdjęcie i odpowiadam na kolejne pytanie. Te kilka minut dały mi do zrozumienia jak zimno zrobiło się w przeciągu kilku ostatnich godzin. Zakładam na siebie prawie wszystko co mam i jadę dalej, czekając aż słońce pojawi się na niebie na tyle wysoko, aby jego promienie zaczęły pracować na moją korzyść.

Na szczęście nie trwało to długo a trasa za Slaidburd prowadzi przez Forest of Bowland, fantastyczne miejsce i jedno z piękniejszych na jakie natknąłem się podczas tego wyścigu. Długa niekończąca się drogą w górę na Cross of Greet z niesamowitym widokiem za plecami. To jedno z tych miejsc przez które nie da się tak po prostu przejechać.

Ta przełęcz przypomniała mi Irlandię po której przyszło mi ścigać się w zeszłym roku.

Kilka następnych górek, wąskich urokliwych dróżek i znalazłem się w Arnside gdzie mijając jedyny w okolicy otwarty sklep, pod którym zebrała się grupka innych zawodników stęsknionych za poranna kawą, udałem się na Promenadę gdzie ulokowany był kolejny punkt kontrolny. Po załatwieniu formalności (zdjęcie i pytanie) bez zbędnego zastanawiania się ruszyłem dalej w drogę. Ponieważ moja trasa prowadziła mnie z powrotem obok tego jedynego sklepu w okolicy, przez chwilę pomyślałem czy aby może nie zrobić tak jak inni i nie zatrzymać się na szybką małą kawkę. Na szczęście szybko odrzuciłem tę myśl i postanowiłem dalej usilnie trzymać się mojego planu. Czwarty punkt kontrolny zaliczyłem o 7:34 czyli 1 godzinę i 34 minuty poza zakładanym planem. Szybko obliczyłem, że z tak postępującym opóźnieniem na metę przyjadę przynajmniej 7 godzin później niż myślałem. Tym bardziej stanąłem w pedałach i ruszyłem na mój planowany postój śniadaniowy do Kendal, gdzie czekać miała na mnie Costa Coffee. Po bardzo nieprzyjemnym odcinku drogi A6, wjechałem do miasta i zgodnie z planem zajechałem w samo centrum na Shopping Road do kawiarni. Dostałem tam mocną kawę, kanapkę, Brownie i wielka miskę mleka w której rozmieszałem wiezioną ze sobą od startu dużą porcję porigge i cztery porcję odżywki proteinowe.

Gdy obiecasz sobie takie małe przyjemności od czasu do czasu, Twoje ciało może zrobić wiele aby na nie zasłużyć.

Następny punkt to Tan Hill Inn, pub na szczycie Yorkshire Dales National Park. Byłem bardzo ciekaw tego miejsca i oczywiście nie doceniłem poziomu trudności tego podjazdu. Dwadzieścia cztery kilometry delikatnie w górę po których następne dwadzieścia to mieszanka krótkich 20% podjazdów z krótkimi delikatnymi zjazdami i długimi 6-10% podjazdami pomiędzy nimi. Był to pierwszy punkt kontrolny na którym wysyłając zdjęcie do Angeli, dodałem krótki komentarz w stylu „to było bolesne”. Na szczęście obok bólu jest i euforia i piękne widoki.

To zadziwiające jak blisko cywilizacji znajdują się te opustoszałe i niezamieszane miejsca. Jeszcze 40 minut wcześniej jechałem przez wioski i małe miasteczka, a tutaj czułem się tak jak bym był sam jeden na całej kuli ziemskiej,

Do Tan Hill Inn dojechałem o 11:49 i straciłem tam kilkanaście minut na poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, ale tylko i wyłącznie z mojego braku wiedzy. Jak się okazało totalnie nie zrozumiałem co oznacza fraza „fllagstone”. Mieliśmy odczytać nazwiska zapisane na „flagstone” no to ja szukałem nazwisk na kamieniach poukładanych pod flagą angielską która była wbita kilka metrów od wejścia do restauracji. Jak się okazało „flagstone” to po prostu fliz, czy płyta chodnikowa, a nazwiska były zapisane zaraz przy drzwiach wejściowych. Skorzystałem z okazji i wypiłem kufel coli i zjadłem ciastko czekoladowe. Ubrałem kurtkę przeciwdeszczową i ruszyłem w stronę Gór Pennińskich a dokładnej na Great Dun Fell, najwyższy angielski asfalt.

Gdy znalazłem się z powrotem na dole, pogoda była już całkiem inna niż poprzednio. Zaczął padać deszcz i zrobiło się mgliście. Podjazd u podnóża góry zaczynał się dość niewinnie, ale z czasem robił się coraz trudniejszy. Nie jestem pewien czy to nie moje zmęczenie, ale było to kolejne miejsce którego nie doceniłem Kilkunasto kilometrowa prosta droga w górę o ciągle zmieniającym się nachyleniu od 7 do 17%, momentami nawet 25%.

Niektórzy nazywają ten podjazd Angielskim Mont Ventoux.

Na teren radiostacji która znajduje się na szczycie wjechałem o godzinie 15:11 i od razu zjechałem na dół, ponieważ na zrobiło się tam zimno, mokro i bardzo wietrznie, a widoczność spadała z minuty na minutę. Na szczęście szybko zreflektowałem się co jest grane i zanim zdążyłem przemarznąć doszczętnie, byłem już na dole. Deszcz nie ustał i towarzyszył mi, aż do kolejnego, najbardziej wysuniętego na północ punktu kontrolnego, Kielder Castle. Po drodze zatrzymałem się na zaplanowanym wcześniej postoju na stacji serwisowej przy A69. To był tragiczny odcinek drogi, same ciężarówki i ciężki ruch samochodowy. Zjechałem z tej drogi w leśną kamienistą dróżkę, i podążając trochę na azymut, trochę wg mapy udało mi się objechać ten niebezpieczny kawałek bocznymi mniejszymi dróżkami.

Było to najbardziej tajemnicze miejsce ze wszystkich punktów kontrolnych, na dodatek z około 15km odcinkiem gravelovym po drodze, o którym nie wiedziałem wcześniej. Kilkadziesiąt kilometrów przed celem spotkałem zawodnika jadącego w przeciwną stronę. Niestety nie pamiętam kto to był ani nie pamiętam numeru, ale wiem, że oboje byliśmy nieźle przemoczeni, on trochę bardziej zmarznięty niż ja bo w przeciwieństwie do mnie, zjeżdżał w dół. Ostrzegł mnie tylko słowami: „uważaj, po drodze jest dość długa sekcja gravelova”. Popatrzyłem na mojego Hultaja i odpowiedziałem: „Bardzo dobrze, w końcu mam rover gravelovy!” Rozjechaliśmy się uśmiechnięci i przemoczeni.

Ten odcinek gravelowy nie był ostatecznie taki straszny. Nawet udało mi się zdobyć pucharek na Stravie. Hultaj spisał się świetnie a opony nie zawiodły.

Na zamek dojechałem o 21:16. Po raz kolejny zrobiłem szybkie zdjęcie, znalazłem odpowiedź na pytanie i ruszyłem dalej, w sumie ciesząc się, że nie muszę wracać tę samą drogą, tylko czeka mnie piękna szosowa droga w stronę Newcastle. Przede mną najdłuższy odcinek pomiędzy punktami kontrolnymi, 190 km i druga noc w trasie.

Jazda przez noc zawsze przynosi element adrenaliny, więc i ewentualna senność zostaję odesłana na dalszy plan. Założyłem sobie, że muszę dojechać do planowanego postoju w Hexham, co udało mi się zrobić bez większych problemów. Wprawdzie moja prędkość pozostawiała sporo do życzenia, ale pocieszałem się tym, że to tylko 40 km, a po krótkiej przerwie tempo na pewno wzrośnie. Chwilę przed Hexham zatrzymałem się jednak na przystanku autobusowym na 12 minutową drzemkę na szerokiej drewnianej ławce, dzięki czemu na stacji w Hexham moja wizyta była bardzo krótka. Napełniłem bidony, zjadłem wrap’a z kurczakiem, wypiłem mleko proteinowe i pojechałem dalej. Następny planowany postój to już poranna kawa w Stockton on Tees, po drodze jednak zapłaciłem parę razy za braki w tzw wiedzy lokalnej, musząc wspinać się na kilka 16% górek. Zmęczenie wzięło wtedy górę raz jeszcze i chwilę przed wschodem słońca musiałem powtórzyć moją 12 minutową drzemkę raz jeszcze. Tym razem nie było tak wygodnie, ale folia NRC na ziemi na przystanku była wystarczająco komfortowa abym zasnął na tę chwilę.

26.05.2019

W Stockton on Tees wypiłem poranną kawę, zjadłem szybkie śniadanie i ruszyłem w stronę wybrzeża. Kilkanaście kilometrów przed Whitby Abeey dołączył do mnie Ashley Sharp i na punkt kontrolny dojechaliśmy już razem, mijając się wzajemnie co jakiś czas. Była godzina 7:31 rano i miałem około 5 godzin opóźnienia zgodnie z planowanym czasem. Założyłem że trzymam się pierwotnego planu i jadę do ostatniego punktu kontrolnego bez przerwy i dopiero tam zdecyduję jak będzie wyglądała końcówka. To była dobra decyzja, bo droga do Flamborough Lighthouse nie była tak bardzo wymagająca i po trzech godzinach jazdy byłem na miejscu.

Morskie powietrze zawsze dobrze na mnie działało i powodowało uśmiech na mojej twarzy.

Zdjęcie z ostatniego punktu kontrolnego wysłałem do Angeli o godzinie 10:42 i otrzymałem natychmiastową odpowiedź: „Ian Walker is just 30 minuts behind You…” i tak oto mój plan na pyszne ciastko i kawę w kawiarni na przeciwko latarni z widokiem na fale rozbijające się o skalisty brzeg musiał zostać przełożony na inny raz. Obróciłem się na pięcie, wyłączyłem telefon i ruszyłem czym prędzej w stronę Sheffield.

150 km do mety, więc jeszcze we Flamborough znalazłem malutką kawiarnię na mojej trasie. Wskoczyłem tam w pośpiechu, poprosiłem o kufel coli i wielki kawał tortu czekoladowego. Po dwóch minutach byłem z powrotem na rowerze na wylotowej drodze ze wschodniego wybrzeża. Te ostatnie 7 godzin były wielką mieszaniną wzlotów i upadków fizycznych i emocjonalnych. Cały czas miałem bezpośrednio pod mocny porywisty wiatr. Momentami nawet stojąc w korbach ciężko było utrzymać prędkość 17km/h. Dodatkowo, przejazd przez Doncaster, gdzie co chwilę musiałem zatrzymywać się na czerwonym świetle był chyba bardziej męczący niż wszystkie dotychczasowe podjazdy. Co jeszcze? Moje stopy zaczęły mnie piec i kłuć przy każdym kolejnym obrocie pedałów. Zatrzymałem się, bo pomyślałem że to jakieś kamyki powpadały mi do butów (obydwu?) ale jak się okazało, był to wynik mocno przemoczonych stóp po wczorajszym dniu i nocy.

Zdjęcie zrobiłem po przyjeździe na metę. Na szczęście obyło się jeszcze bez krwi.

Pomimo tej dość dramatycznej końcówki, powtarzałem sobie, że jestem już tak blisko mety, a inni na pewno przechodzą przez podobne problemy, są równie zmęczeni i mają ten sam wiatr. Dlatego im trudniej było mi utrzymać w miarę sensowne tempo, tym mocniej dociskałem pedały i stawałem w korby, powtarzając sobie że nie poddam się do samego końca.

Gdy wjechałem do Sheffield musiałem pokręcić się jeszcze przez chwilę przez miasto, aby dojechać do znanej mi już Prospekt Road z której pozostała tylko jedna krótka wspinaczka na metę do Heleey Institute.

Na metę wjechałem o 17:28 i byłem przekonany, że Ian jest już gdzieś tutaj tylko pewnie poszedł odpocząć albo jest w toalecie.
photo: All Points North

Jak się okazało przyjechałem pierwszy a całość zajęła mi 45 godzin i 28 minut. Nie spodziewałem się tego i było ta bardzo miłe uczucie.

Muszę przyznać, że północna Anglia była o wiele bardziej wymagająca niż pierwotnie zakładałem i po raz kolejny (podobnie jak w Irlandii w 2018 roku) wyspy nie zawiodły mnie swoją urodą, trudnością i oczywiście świetną organizacją. Na mecie spędziłem dwa dni wraz z innymi zawodnikami, którzy co kilka godzin przyjeżdżali tak samo zmęczeni i wygłodniali jak ja. Byliśmy tam karmieni, zapewniono nam napoje, piwo, kawę, herbatę, jedzenie, spanie, prysznic, toaletę, masaż i wspaniałe i wyborowe towarzystwo. To były cudowne chwile do których nie raz będę wracał swoją pamięcią.

Z Angelą i Tori, głównymi sprawcami zamieszania.
Photo: Alex (@ajh_cycling)

Przesyłam wielkie podziękowania dla wszystkich ludzi Północy, którzy stworzyli ten wyścig i pomogli przy jego świetnej organizacji i gościli mnie u siebie. Definitywnie jest to impreza do której warto wracać.

ps: mój zwycięski kubek „Legenda Yorkshire” w jakiś magiczny sposób zmienił swój wygląd w samolocie i gdy wyjąłem go z pudełka w Polsce napis na nim brzmi „Królowa Tańców”.

ps2: po wyścigu Ian Walker powiedział mi, że on też dostał wiadomość od Angeli, mówiącą: „Paweł jest tylko trzydzieści minut przed tobą…”, ale to oczywiście nie był wyścig ;).

ps3: mój zapis z trasy na STRAVA: https://www.strava.com/activities/2399482996

Jedna uwaga do wpisu “All Points North 2019 (PL)

  1. Fantastycznie wciągająca lektura! Wielkie gratulacje za ‚wyścig’ 😉 i tak samo duże za łatwość w przełożeniu tego na papier.

Dodaj komentarz