Zdjęcie główne: Angus Sung
01.08.2019
Gdy otworzyłem oczy, nie byłem do końca pewien gdzie jestem. Wysoko zawieszony, surowy sufit, przeplatany drewnianymi balami, nie ułatwiał mi zadania i dopiero gdy rozległ się dźwięk mojego budzika przypomniałem sobie, że jestem w stajni i jadę The Transcontinental. To był pierwszy raz po 5 dniach jazdy, gdy obudziłem się z dość mocnym bólem kolan. Nie zapowiadało to się to dość dobrze. Byłem gotowy na prawdziwie kryzysowy dzień, ale postanowiłem się tym nie przejmować, z nadzieją że się to po prostu rozjedzie. O trzeciej w nocy wróciłem na trasę w kierunku Włoch.
Początkowo jechałem główną droga nr 100 lecz na kilkanaście kilometrów przed granicą zjechałem na trasę rowerową, która miała połączyć mnie z włoską „ciclabile”, prowadzącą prosto do Brunico, skąd już niedaleko do obowiązkowego odcinka trzeciego punktu kontrolnego, zaczynającego się od Passo Gardena. Obecność Alp stała się rzeczywistym faktem i zacząłem oswajać się z myślą, że 1000 m. nad poziomem morza to już stosunkowo nisko. Noc była o wiele chłodniejsza, a poranek był jeszcze zimniejszy. Pierwsza otwarta Włoska kawiarnia spełniła swoje zadanie idealnie. Czułem, że spędziłem tam zbyt wiele czasu, ale pozwoliłem sobie na odrobinę luksusu, wiedząc, że przede mną cały Alpejski dzień. Ciclabile do Brunico była fantastyczna. Prowadziła wzdłuż ruchliwej SS47, praktycznie ciągle w dół po asfaltowo-szutrowej nawierzchni. Ten odcinek był świetną pobudką po dobrej włoskiej kawie. W Brunico odbiłem na południe wjeżdżając w majestatyczną krainę Dolomitów.
Passo Gardena to świetny i bardzo przyjemny podjazd. W prawdzie przed południem ruch na podjeździe był wyjątkowo duży, ale cały ten odcinek pozwolił mi się oswoić z tunelami, których po drodze z Brunico było dość sporo. Nie do opisania jest ten warczący odgłos nadjeżdżających samochodów, który sprawia wrażenie, iż są one kilka razy większe i zaraz za moimi plecami. Na szczycie, rzuciłem tylko okiem na przepiękne widoki i puściłem się w dół w ponad 30 kilometrowy zjazd. Kolana wyzdrowiały ale im niżej, tym temperatura rosła, aby w dolinie dojść do 35 stopni. Ten trzeci odcinek obowiązkowy to wspinaczka powyżej 2000m i zjazd do 200m, wspinaczka na 1300 i zjazd na 300m, kolejna wspinaczka na 1300m i znowu zjazd do 200m. Był to diabelsko skonstruowany parcour, ale osobiście uwielbiałem tę konstrukcję. Każda kolejno pokonana trudność sprawiała, iż jeszcze bardziej oczekiwałem następnej, a każda następna była jeszcze trudniejsza. Po raz pierwszy od dawna spotkałem też kilku zawodników, z którymi miałem szansę spędzić kilka, kilkanaście minut, porozmawiać o naszych przygodach, podzielić się euforią, wrażeniami i problemami. Spotkałem Davida (nr 112) z którym wspólnie wdrapaliśmy się na 26% ścianę płaczu za Bolzano, dzieląc się tęsknotą do swoich rodzin. Spotkałem Kosmę (nr 159) z którym jechaliśmy chwilę razem przez dość męczące, aczkolwiek przyjemne hopki przed Merano. Ponownie spotkałem też Chris’a (nr 18) w Merano, z który narzekał na brak ciepłych ubrań. Każde z tych spotkań, miało jednak jeden wspólny temat, Timmelsjoch Pass, majestatyczna przełęcz, oficjalnie otwarta dla ruchu tylko w dzień, a pod którą wszyscy mieliśmy dojechać dopiero wieczorem. Główne pytanie brzmiało „Czy jedziesz przez Timmelsjoch dzisiaj czy rano?”
W Merano wpadłem do kawiarni i zamówiłem teoretycznie wszystko co mogłem; colę, mleko, kawę, bułki, rogale i ciastka, konsumując je na stojąco przy barze. Wpadli tam na mnie Anna i James (organizatorzy), którzy uganiali się za nami po górach, kolekcjonując ciekawe historie. Opowiedziałem im o swoich planach i ruszyłem w drogę, pakując dwie bułki na wynos do mojej trójkątnej sakwy. Dla mnie nie było innej opcji jak jechać na Timmelsjoch właśnie w nocy. Jak podsumował to jeden z pracowników kawiarni, „Może nie będzie to najrozsądniejsze rozwiązanie ale na pewno będzie to fantastyczna przygoda.”

Mleko konsumowane z rogalami, popijane Colą zagryzioną ciastkiem, przepitym mocna kawą.
Gdy ruszyłem w drogę było już ciemno. Po raz kolejny poczułem ten zew przygody, który zawsze pojawia się przed czymś wielkim i emocjonującym. Nagle w St. Leonard in Passeier, teoretycznie u podnóża góry mój ślad na Garminie zniknął, pomimo iż powinien skończyć się dopiero w Austrii nad brzegiem rzeki Inn. Jedyne co mi zostało to ważne punkty trasy, po których nawigacja nie należy do najprostszych. Straciłem sporo czasu na upewnienie się, że jestem na właściwej drodze i że na pewno nie mam opcji obrania jakiegoś innego zjazdu gdy już zdobędę szczyt przełęczy. Trochę rozgoryczony ruszyłem w górę, mając nadzieję iż problem ten dotyczy tylko tego jednego odcinka mojej trasy, i że gdy dojadę do Austrii i wgram kolejny kawałek, to wszystko wróci do normy. W tej samej chwili gdy zacząłem się wspinać, zobaczyłem błyskające się niebo, wysoko i daleko przede mną, dokładnie tam gdzie zmierzałem. To czego obawiałem się najbardziej, czyli burza na przełęczy Rombo. Chwilę dalej zobaczyłem jeszcze jedną czynną kawiarnię, z garstką ludzi na zewnątrz. Podjechałem do nich i zapytałem czy wiedzą może jakie są prognozy na dzisiaj w nocy jeśli chodzi o burze w tym rejonie. Kelner na to, że dlaczego pytam, więc ja, że jadę na Rombo właśnie i chciałbym wiedzieć czego mam się spodziewać tam u góry. Trochę go ta wiadomość przeraziła. Wszyscy zaczęli namawiać mnie, żebym jednak tam nie jechał, bo to jest niebezpieczne przejście w nocy i że zamknięte itp. Odpowiedziałem, że nie mam innego wyboru, bo jadę Transcontinental Race i śpieszy mi się, na co kelner prawie podskoczył z wrażenia i mówi: „Transcontinental? No to oczywiście że musisz jechać! Nie możesz czekać.” Wyciągnął telefon i sprawdził pogodę. „Burza będzie ale dopiero o 1 w nocy. Do tego czasu możesz śmiało jechać w górę. Powodzenia”. Była 22:30, wiedziałem, że nie zdążę na szczyt przed pierwszą w nocy, ale postanowiłem, że dojadę tyle ile się da, a później się zobaczy. Podjazd nie był bardzo ciężki, momentami stromy ale ogólnie stabilny. Jego największą trudnością jest chyba jego długość (29 kilometrów) i oczywiście warunki jakie panują na szczycie. Wizja 18 wąskich nieoświetlonych tuneli podnosiła moje ciśnienie, ale jednocześnie dawała nadzieję na bezpieczną wspinaczkę, biorąc pod uwagę grzmoty i błyskawice jakie widziałem wysoko i daleko przed sobą. Całą ta noc była bardzo magiczna. Czułem się tak, jak by z każdym kolejnym kilometrem, ta góra wołała mnie do siebie, ale tylko i wyłącznie po to, aby mnie na szczycie unicestwić. Im wyżej tym grzmoty były głośniejsze, aż nagle na około 1700m zerwał się bardzo mocny wiatr i burza dosłownie w kilka minut rozpętała się na dobre. Mogłem to przeczekać w małym tunelu, ale odgłos grzmotów jaki roznosił się wewnątrz był zbyt przerażający. Chwilę wyżej, znalazłem małą komórkę, najprawdopodobniej na drewno, przy małym, pustym domku, który wyglądał trochę jak letniskowy. Wpakowałem się tam z rowerem, wyłączyłem nawigacje i SPOT’a, usiadłem przodem do drogi, otuliłem się folią ratunkową i czekałem, była pierwsza w nocy. Nie było szans abym mógł jechać dalej. Wiatr szalał, deszcz zacinał, a pioruny waliły dookoła jak szalone, oświetlając co chwila skały, które widziałem na przeciwko mnie. Było zimno ale biorąc pod uwagę warunki jakie panowały dookoła, to moja sytuacja była dość komfortowa, chociaż czułem, że jestem tutaj raczej uwięziony.
02.08.2019
Nagle otworzyłem oczy i jak się okazało obudziła mnie cisza. Trochę zdziwiony, że zasnąłem, wyszedłem na drogę. Zobaczyłem piękne czyste niebo nade mną. „To jest idealny moment na atak szczytowy” pomyślałem i szybko zebrałem się w drogę. Chwilę po 4 rano wjeżdżałem do tunelu na szczycie Timmelsjoch Pass, tego z bramą, co do której nie było tak naprawdę 100% pewności czy jest w nocy otwarta czy zamknięta. Czułem, że jestem zwycięzcą. Co najmniej jak bym właśnie zakończył TCR. Przejechanie Timmelsjoch w nocy, jeszcze na etapie planowania wyścigu było dla mnie czymś bardzo emocjonującym. Po Austriackiej stronie temperatura była dużo niższa i o ile na szczycie widoczność była dość dobra, to kilkadziesiąt metrów niżej, powietrze było zamglone a droga mokra i śliska. 25-30 km/h to max na jaki mogłem sobie pozwolić. W pierwszym Austriackim miasteczku, spędziłem na stacji paliw ponad półgodziny, doprowadzając swój organizm do jakiejś sensownej temperatury ciała. Cały ten zjazd okazał się bardzo długi i zimny. Rombo od Austriackiej strony to praktycznie 60 km w dół do miejscowości Otztal, które i tak leży na wysokości 750 m n.p.m.
Będąc już nad rzeką Inn, korzystając z zasady „koniec języka za przewodnika” znalazłem trasę wzdłuż rzeki, którą pierwotnie planowałem jechać i gdy dojechałem do Roppen wgrałem swój kolejny ślad. Ponownie wszystko działało w moim Garminie jak należy, więc trochę uspokojony ruszyłem dalej, chociaż byłem świadom, jak dużo czasu kosztowało mnie takie nawigowanie. Trzy godziny później byłem już na trzecim punkcie kontrolnym na który wjechałem wspólnie Job’em (nr 240), który dogonił mnie chwilę przed Gasthof zur Traube.

Photo: Angus Sung 
Photo: Angus Sung 
Photo: Bjorn Lenhard 
Photo: Bjorn Lenhard
Opowiadam Tom’owi (główny człowiek odpowiedzialny za podcast TCR) o swojej nocy na Timmelsjoch Pass.
Punkt kontrolny TCR to taka mała stacja międzyplanetarna, na której wracasz na moment do świata żywych, rzeczywistości, cywilizacji, normalnej rozmowy, często przyjaciół lub starych dobrych znajomych. Dokładnie tak było na punkcie w austriackim Tyrolu, na którym oprócz fantastycznych wolontariuszy byli również Bjorn, Jean-Pierre i Rory. Na punkcie dowiedziałem, się, że zarówno Fiona jak i Ben (liderzy wyścigu) pojechali przez Szwajcarię, praktycznie omijając Włochy. Widząc, że to samo planuje reszta, która razem ze mną pojawiła się na CP3, uświadomiłem sobie, że jestem jedyny który ma zupełnie inne plany. Trochę mnie to przestraszyło, ale chwilę później jeszcze bardziej podkręciło. Ze względu na fantastycznych ludzi których spotkałem na CP3 było mi bardzo ciężko wyjeżdżać w dalszą drogę. Pomimo to, dość szybko opuściłem tę Austriacką przystań i ruszyłem dalej, paradoksalnie z powrotem. Swoją drogę przez Tyrol zaplanowałem wzdłuż rzeki Inn, na południe, do której musiałem wrócić kilka kilometrów. Nie zapomnę miny Chrisa (nr 18), który nadjeżdżał do CP3 z naprzeciwka, krzyczącego do mnie ze zdziwieniem „Gdzie ty jedziesz?”. „Do Włoch” odkrzyknąłem i wstałem z siodła jeszcze mocniej dociskając pedałów.
Austria to kraj, który nie udostępnia użytkownikom StreetView zbyt wiele informacji. Moje obawy, które miałem jeszcze na etapie planowania na tym ostatnim odcinku okazały się zasadne. Po dosyć przyjemnym kawałku trasy rowerowej na południe wzdłuż rzeki Inn prowadzącej do Szwajcarii, natknąłem się na drogę która okazała się drogą ekspresową. Na szczęście równolegle do niej prowadziła mniejsza lokalna droga, niestety miała ona dużo więcej przewyższeń niż zakładał mój plan i po raz kolejny nawigowanie intuicyjne konsumowało sporą część mojego czasu i prędkości. Ulewa która nawiedziła południowa Austrię tego dnia nie ułatwiała zadania, ale mimo wszystko dość sprawnie dojechałem do Szwajcarii. Całkowicie przemoczony zatrzymałem się na granicy, aby niefortunnie doświadczyć tej zbrodni na moim portfelu. Kawa i dwa rogale za 15 euro to trochę jak ludobójstwo. Zwłaszcza że resztę dostajesz we Frankach Szwajcarskich, z którymi nie wiele możesz zrobić gdziekolwiek indziej. Przejechanie Szwajcarii z zerową ilością postojów było moim głównym celem, predestynowanym poniekąd zasobnością mojego portfela. Byłem na to przygotowany, ponieważ jechałem już przez Szwajcarskie Alpy dwa lata wcześniej na TCRNo5. Swoją drogą po raz trzeci w tym wyścigu przecinałem kolejny odcinek trasy którą miałem okazję jechać dwa lata wcześniej. Jechałem wtedy z Davos w kierunku Merano przez słynna Fluella Pass i Ofen Pass, ale tym razem nie było aż tak tak tragicznie jeśli chodzi o moje planowanie. Mimo wszystko krótki odcinek z Susch do Zernes to ta sama droga, którą razem z moim kompanem Emilianem jechałem wtedy dwa lata temu.

Szwajcaria w tym roku to praktycznie 80 km w górę przez Susch, Zernes, Sankt Moritz do pięknego Maloja Pass. Trzeba przyznać, że jeździ się tutaj fantastycznie. Bardzo dobre drogi i całkiem nieźli kierowcy. Droga była bardzo widokowa, bez wielu cięższych podjazdów. Nastawiłem się bardzo dobrze na ten długi dość płaski podjazd, wiedząc, że po włoskiej stronie czeka na mnie B&B które zamówiłem sobie korzystając z restauracyjnego telefonu w Zernes. Siedząc w tej restauracji i czekając na kawę, przysiadła się do mnie para młodych Szwajcarów. Widząc mnie w dość niecodziennym stanie, zapytali co planuje. Opowiedziałem im o wyścigu wspominając, że jadę do Włoch. Trochę zdziwieni zaczęli dopytywać, skąd przyjechałem etc. Gdy zacząłem wymieniać przełęcze przez które przejechałem w przeciągu ostatnich 24 godzin, aż sam się zdziwiłem i przez chwilę zobaczyłem całą tę sytuację z boku. Musiałem w ich oczach wyglądać jak prawdziwy wariat i do końca nie jestem pewien czy mi uwierzyli. W każdym razie przesiedli się do innego stolika, a ja wypiłem kawę na raz i ruszyłem dalej. Zjazd z przełęczy Maloja był niesamowity. Już po ciemku pokonywałem te niekończące się, stromo osadzone serpentyny, podziwiając zapierający dech w piersiach widok samochodów wspinających się z dołu na tę dość niską (1815m) lecz od Włoskiej strony stosunkowo stromą i technicznie bardzo trudną przełęcz.
Godzinę później, chwilę po północy, byłem już w Ponteggia, pod drzwiami pięknej włoskiej willi, w które miałem zarezerwowany wcześniej nocleg. Z pewną trudnością udało mi się wytłumaczyć właścicielce, że muszę mieć rower ze sobą, że będę wyjeżdżał przed 4 rano i nie zostanę na śniadanie oraz że chętnie kupię coś do jedzenia na teraz. Ostatecznie przy pomocy jej tabletu i tłumacza internetowego doszliśmy do porozumienia i mogłem z wielką rozkoszą zatopić się w wygodnym łóżku, po jeszcze przyjemniejszym, ekspresowym gorącym prysznicu.
Ciąg dalszy nastąpi…
Zapis mojego przejazdu na STRAVA (dane z GARMIN etrex 30x)
https://www.strava.com/activities/2614767254
https://www.strava.com/activities/2614785707
https://www.strava.com/activities/2614785899
https://www.strava.com/activities/2614785731
https://www.strava.com/activities/2614785728
https://www.strava.com/activities/2614785789
https://www.strava.com/activities/2614785780
