Zdjęcie główne: Angus Sung
03.08.2019
Mój budzik w telefonie kupionym jeszcze w Chorwacji nie zawiódł mnie po raz kolejny. Gdy otworzyłem oczy po niespełna trzech godzinach snu, czułem się całkiem dobrze i o czwartej rano byłem już na wąskiej włoskiej uliczce w Ponteggia. Całe moje zmęczenie zostało zatuszowane wielką ekscytacją. Nie mogłem doczekać się tej części trasy, ponieważ dość dużo czasu spędziłem na jej planowaniu. Głowna doga prowadząca do Lake Como, SS36 nie wyglądała na Street View zbyt przyjemnie. Nakropiona była kilkoma tunelami przez które oficjalnie nie wolno przejeżdżać rowerem. Podążałem więc serią włoskich dróg rowerowych prowadzących równolegle do głównej drogi, aby ostatecznie znaleźć się na brzegu jeziora po jego zachodniej stronie. Fantastyczne widoki i poranny, dość agresywny ruch na drodze, wpływał na mnie bardzo pobudzająco i nadawał mi całkiem niezłe tępo. Upragniona Włoska kawa dołożyła jeszcze do tzw pieca i nawet nie wiedząc kiedy znalazłem się w Como, mając za sobą fantastyczne nadbrzeżne odcinki, tunele tylko dla rowerów, wąskie dróżki i majestatycznie okalające jezioro Alpy.
Za Como czekała na mnie praktycznie jedna nieduża górka, z której w pełnym słońcu późnego poranka, wjechałem na płaską jak stół nizinę turyńską. Pokonanie 200 km w takich warunkach wydawało się prostym zadaniem, sytuacja jednak zmieniła się znacząco wraz z nadejściem południa i 38 stopniowego upału, który tego dnia opanował całą nizinę. Dynamiczna i entuzjastyczna jazda pomiędzy małymi włoskimi miasteczkami zmieniła się w mozolne i ciężkie toczenie się pomiędzy nimi. Im bliżej Turynu, tym słońce mocniej grzało, a temperatura rosła. Dodając do tego ogólne zmęczenie materiału, moje średnie tempo oscylowało w granicach 20-25 km/h, co kompletnie nie pokryło się z moim planem jazdy przez Włochy. Jedyne czym mogłem się ratować to minimalizowaniem ilości niepotrzebnych postojów i faktycznie, nie było ich zbyt wiele, a jeśli już to tylko po to aby uzupełnić upragnione płyny. Ponownie spróbowałem też uruchomić telefon, na co straciłem prawie 20 minut w małym włoskim sklepiku w Galliate, gdzie wspólnie z bardzo miłym Włochem próbowaliśmy uruchomić którąkolwiek z dostępnych kart sim. Niestety, nie udało się.
Całodniowa jazda w upalnym słońcu wprowadziła mnie w stan takiego zmęczenia, w którym było mi totalnie wszystko jedno. Mogłem dzięki temu dogadać się z każdym, w jakimkolwiek języku by on nie mówił. Udało mi się też wysłać SMS do mojej Madzi z telefonu barmanki z przydrożnego baru w Bandita. Ponieważ dobry humor mnie nie opuszczał, a włosi też do sztywniaków nie należą, w barze zrobiła się bardzo wesoła atmosfera, zwłaszcza gdy zamówiłem dwie kawy, dwie szklanki mleka, kilka rogali, dwie kole i dwa lody na patyku.
Gdy wjechałem do Turynu słońce zaczęło już trochę odpuszczać. Na dodatek, miasto zawsze mnie trochę rozbudza i mobilizuje. Chciałem zjeść coś porządnego, ale jedyne miejsce jakie udało mi się znaleźć to wielki supermarket i MacDonald. Wjechałem do supermarketu i totalnie nie mogłem się tam odnaleźć. Gdy myślę o tym z perspektywy czasu, wydaje mi się, że przez całodniowy upał trochę się mentalnie zagubiłem i jedyne co udało mi się kupić do dwie baterie do mojego Etrexa. W Macdonaldzie też nie chciałem się zatrzymać, ponieważ z reguły staram się omijać tę firmę. Bardzo nierozważnie ruszyłem więc w stronę Mount Cenis, nie jedząc nic porządnego od wczoraj. Banany u przydrożnego sprzedawcy owoców oraz kawa i ciastka w Susa to paliwo na którym zbyt zuchwale postanowiłem zdobyć tę przełęcz.
Mount Cenis to świetna góra. Od Włoskiej strony to około 25km o średnim nachyleniu 6-7% wspinaczki z 500 na ponad 2000 metrów. Nie spodziewałem się aż takie wysokości i jak się okazało nie doceniłem tej góry na etapie planowania mojej trasy. Mimo wszystko zdobywanie jej w środku nocy to było fantastyczne uczucie. Cienie murowanych budynków, widok oświetlonego Turynu, krawędzie wysokich ostrych szczytów dookoła tworzyły piękną i tajemniczą atmosferę. Niestety moja trasa po raz kolejny została źle wgrana do mojego Garmin’a i podobnie jak na Rombo, jedyne co mi pozostało to punkty trasy, bez właściwej linii.
4.08.2019
Na szczycie zapomniałem przez chwilę o całym świecie. Kompletna cisza i piękne gwiaździste niebo totalnie mnie zaczarowały. Po chwili, puściłem się w dół, przyjmując na swoje ciało całe zimno świeżego górskiego powietrza. Jechałem tak przez kilkanaście minut, a pokonując kolejne murowane serpentyny poczułem, że już tutaj przejeżdżałem. Nie wiem dlaczego, ale byłem przekonany, że zjechałem z powrotem w stronę Turynu. Zupełnie straciłem orientację, a patrząc na mojego Garmin’a nie byłem w stanie znaleźć odpowiedzi. Po kilkunastu minutach dochodzenia, przybliżania, oddalania mapy i innych, przekonałem sam siebie, że wszystko jest ok, jadę raczej w dobrą stronę i chyba po prostu potrzebuje trochę snu. Te kilkanaście minut wyziębiły moje ciało całkowicie. Zjechałem do Lanslebourg, nieduża miejscowość na wysokości 1400m, gdzie schowałem się do zabudowanego przystanku autobusowego. Wciągnąłem na siebie wszystko co miałem otuliłem bivi i folią NRC próbując rozgrzać się ponownie. Zasnąłem na około godzinę, a ponieważ zimno nie odpuszczało, to około 4 – 5 rano ruszyłem dalej w stronę Valloire gdzie miał rozpocząć się kolejny odcinek specjalny i między innymi wspinaczka na słynne Col du Galibier. Zimno przeszywało mnie całkowicie. Starałem się rozgrzewać pracą nóg, ale dość długi zjazd nie ułatwiał tego zadania. Szczęście w nieszczęściu, tunel w Sain-Andre okazał się nieprzejezdny i musiałem objechać go całkiem przyjemną dwukilometrową wspinaczką. To wystarczyło abym rozgrzał się do przyzwoitego poziomu i w Sain Michel De Maurienne, miasteczko w którym rozpoczyna się wspinaczka na Col du Telegraphe i Valloire byłem już całkiem rozgrzany. Obkupiłem się w rogale i croissanty na drogę i ruszyłem w górę.
Ta część Alp to jak światowa stolica kolarstwa. Tłumy jakie wspinają się na Col du Galibier zaskoczyły mnie całkowicie. Starsi, młodsi, kobiety, mężczyźni, grupy, soliści, przeróżne rowery, kolorowe stroje. Niesamowite miejsce. Czułem się dość dziwnie pośród nich, na dodatek wszyscy mnie wyprzedzali. Tempo jakie miałem wspinając się do Valloire było chyba najwolniejsze ze wszystkich możliwych. Chociaż tyle dobrego, że ciągle jechałem a nie wypychałem roweru, byłem jednak świadom tego jak ciężki dzień mnie czeka i biorąc pod uwagę kolejny diabelsko zaprojektowany odcinek specjalny, postanowiłem, iż przejadę ten ostatni Alpejski odcinek w taki sposób, aby jak najbardziej odpocząć przed stosunkowo płaskim finiszem we Francji. W Valloire znalazłem świetny kawałem mięciutkiej zacienionej trawy na którym ułożyłem się wygodnie. Po niespełna dwóch godzinach snu. Po godzinie 11 rozpocząłem wspinaczkę na Col du Galibiere, które powoli i spokojnie zdobyłem po kolejnych dwóch godzinach z groszami. Chwilę przed szczytem spotkałem parę podróżników wspinających się tam na pełnych sakwach. Były to jedyne osoby które udało mi się wyprzedzić, a dzięki nim, mam pamiątkowe zdjęcie z tej wspaniałej góry.

Photo: Dries Landuyt
Kolejny podjazd to gravelowe Huez od wschodniej strony. Świetny odcinek, całkowicie opuszczone miejsce. Zjazd natomiast to już 20 minut w dół słynną szosowa trasa, pełną niesamowitych serpentyn i napisów na drodze, mających motywować zawodników Tour the France we wspinaczce na szczyt. Mój Garmin, który nadal „zjadał” części moich zaplanowanych tras pozostawiając wyłącznie punkty orientacyjne, wyświetlił ten kolejny punkt pt: Angela. Moja przyjaciółka, organizatorka All Points North i weteranka wielu długodystansowych imprez, była wolontariuszką wyścigu i wiedziałem, że czaka na mnie w Hotel de Milan, gdzie mieścił się czwarty punkt kontrolny sponsorowany przez Kinesis. Spotkanie z nią napędzało mnie przez te ostatnie dwa, bardzo trudne fizycznie jak i psychicznie dni.

Photo: Angus Sung
Na punkcie byłem około 7 wieczorem, atmosfera była tam po prostu przednia. Była tam Angela, Rory, był też Chris z którym rok temu braliśmy prom w trakcie The TransatlanticWay Race, oraz wielu innych fantastycznych wolontariuszy. Dowiedziałem się wreszcie jak mi idzie, dowiedziałem się, że Fiona grała na pianinie, zjadłem pyszne Carbonara, i trochę chyba zresetowałem swój umysł po trudach ostatnich dni. Po niespełna godzinie, z broszurą turystyczną na której była mapa okolicy, ruszyłem na ostatnią część obowiązkowego odcinka, z nadzieją, że znalezienie trasy przy jej pomocy i tym co pozostało na moim Garminie będzie wystarczające.

Photo: Angus Sung
Wspinaczka na Villard Notre Dame była przepiękna. Wąskie dróżki trawersujące po zboczu, przez małe ciemne tunele, coraz to wyżej i wyżej. Na szczycie ucieszył mnie kolejny odcinek gravelowy, głównie dlatego, że zdecydowałem się na pokonanie go jeszcze przy dziennym świetle. Na zjeździe słońce już zaszło i im niżej, tym noc bardziej opanowała całą okolicę. Gdy zjechałem do głównej drogi prowadzącej do Grenoble, zatrzymałem się na kilka minut. Pierwotnie planowałem położyć się na dwie, trzy godziny, myślałem nawet przez moment, że może wrócę do Hotel de Milan, ale energia jaka wypełniła mnie po tym ostatnim odcinku, popchnęła mnie dalej w drogę. Dodatkowym motywatorem był wiatr, który wreszcie bardzo mocno działał na moją korzyść. Od dawna moje tempo nie było tak dobre jak na kolejnych 40-50 kilometrach, które pokonałem w niespełna 1,5 godziny, wliczając w to postój na nieczynnej stacji paliw w poszukiwaniu wody. Do Grenoble wjechałem bardzo nakręcony. Biorąc pod uwagę, iż nawigowałem wyłącznie przy pomocy punktów trasy, szło mi całkiem nieźle.
5.08.2019
Mój plan był bardzo prosty. Zjeść coś bardzo pożywnego, wyjechać z miasta i przespać się 2-3 godziny aby o poranku rozpocząć ostatni etap wyścigu. Zapowiadała się powtórka z APN, czyli prawie 1000 km non stop. Wiedziałem, że jestem w stanie to zrobić. Na dodatek czułem się wyjątkowo dobrze jak na kogoś, kto własnie przejechał 3000 górskich km w trochę ponad tydzień. Znalazłem czynny „kebab” gdzie zamówiłem wielką porcję mięsa z warzywami plus frytki. Czekając na swoje danie zdrzemnąłem się 15 minut na wygodnym fotelu, co jeszcze bardziej nakręciło mnie do dalszej jazdy. Ruszyłem z frytkami na lemondce, dojadając porcję po drodze. Początkowo trochę kruczyłem po mieście, aż wreszcie znalazłem właściwą drogę w kierunku Voie Verte. Pamiętam bardzo dokładnie to uczucie pewności siebie które przepełniło mnie w tamtym momencie. Jechałem szybko, był środek nocy, puste ulice, rozmyślałem o miejskiej jeździe i rowerowej kurierce. Ostry zakręt w lewo i trach!
Zorientowałem się, że na coś najechałem dopiero gdy już leżałem na ziemi. Okazało się, że był to nieduży separator oddzielający część rowerową od reszty na wąskiej jednokierunkowej uliczce. Nie wiem skąd, ale nagle dookoła mnie pojawiło się sporo osób. Chcieli żebym wstał ale ból w biodrze był tak mocny, że nie byłem w stanie się podnieść. Tłumaczyłem to sobie (i również im wszystkim), że jestem zmęczony, moje mięśnie są napięte i przemęczone i dlatego tak powoli idzie mi dochodzenie do siebie po upadku. W końcu, z pomocą kilku osób udało mi się podnieść. Oparłem się na rowerze, który wyglądał jak by nigdy nic. Zresztą wszystko wyglądało jak najbardziej w porządku, poza ogromnym bólem w biodrze. Wmówiłem sobie, że to na pewno porządne stłuczenie i zapewniałem moich pomocników że nic mi nie jest i że jadę dalej. Po kilku krokach z rowerem okazało się, że chodzenie nie za dobrze mi idzie, natomiast jazda okazała się całkiem znośna. Wsiadłem na Hultaja i dojechałem do Voie Verte, trasy rowerowej biegnącej wzdłuż le Drac, którą udało mi się wyjechać z Grenoble.
Po kilkunastu minutach jazdy ból w biodrze był jeszcze większy. Wtedy właśnie postanowiłem, że nie ma co szaleć. Zjechałem nad rzekę gdzie znalazłem ładny kawałek trawy oddalony kilka metrów od trasy rowerowej. W jakiś sposób udało mi się wejść do mojego bivi i zasnąć. Budzik nastawiłem na trzy godziny z nadzieją, że krótki sen poprawi moją sytuację i o poranku poczuję się trochę lepiej. Niestety gdy się obudziłem, nie nie byłem w stanie nawet ruszyć ręką. Całe moje ciało było przepełnione bólem. Leżałem prawie jak sparaliżowany. Każdy ruch nogą był tak bolesny, że przeszywał on całe moje ciało. Trochę wtedy spanikowałem, byłem też wściekły na siebie, że nie zadzwoniłem na 112 od razu w Grenoble, gdy byłem jeszcze wśród ludzi. Starałem się jednak uspokoić i jakoś rozruszałem ręce, kark, generalnie górną część mojego ciała. Udało mi się wyjść z bivi. zwinąć je i wcisnąć do mojej torby pod siodłowej wiszącej na Hultaju leżącym obok mnie. Wyczołgałem się z powrotem na Voie Verte, ciągnąc za sobą Hultaja i ułożyłem się na asfalcie opierając głowę o jego pionową rurkę. „Spokojnie” pomyślałem. Sięgnąłem po mój chorwacki telefon i ucieszyłem się tym co zobaczyłem na jego wyświetlaczu: „emergency call only”. Wykręciłem 112 i wezwałem pomoc, podając moje współrzędne z Garmina. Pani po drugiej stronie słuchawki potwierdziła, że mnie znajdą. Wyglądało na to, że mogę czekać spokojnie na pomoc. Leżałem tak chyba nie dłużej niż kilka minut, kiedy nagle nade mną pojawił się ratownik medyczny na rowerze, mówiąc coś do mnie bardzo energicznie po francusku. To przepiękny język, pomyślałem, i w jakiś sposób starałem się mu wytłumaczyć, że już dzwoniłem po pomoc i że ktoś do mnie jedzie. Okazało się, że jechał on właśnie do pracy, do tej jednostki którą właśnie do mnie wezwano. Zadzwonił do kogoś i po chwili byłą już dookoła mnie grupa ratowników, którzy we wspaniały sposób się mną zajęli. Nie mówili wprawdzie zbyt dobrze po angielsku, ale pomimo to dogadywaliśmy się dobrze. Obiecali zająć się moim rowerem i zabrać go na parking dla karetek, a mnie do okolicznego szpitala w Grenoble, Clinique Mutualiste. Cały czas miałem jednak nadzieję, że to tylko bardzo poważne stłuczenie i że żadna kość nie jest złamana a ja jeszcze dziś będę mógł kontynuować wyścig np na lekach przeciwbólowych. Po prześwietleniu, młody lekarz bardzo jasno i wyraźnie wytłumaczył mi po angielsku, że złamana jest szyjka kości udowej i że trzeba to szybko operować. Pielęgniarka obok zapytała czy już teraz chcę morfinę. Dokładnie w tym właśnie momencie zakończył się mój wyścig. Ze łzami w oczach poddałem się ludziom, którzy zajęli się moim zdrowiem i byli w tym naprawdę niesamowici.

W szpitalu w Grenoble leżałem tydzień, oglądając kolejne kropki mijające mnie zupełnie niedaleko. Początkowo było to przeszywające uczucie, później pogodziłem się z tym zupełnie myśląc tylko i wyłącznie o szybkim powrocie do domu i do moich ukochanych dziewczyn. W międzyczasie odwiedziło mnie sporo wspaniałych osób, z którymi spędziłem kilkanaście godzin wspólnych rozmów. Moim rowerem zajął się Phillip, kurier rowerowy z Grenoble.

Photo: Felipen Stones
Dzisiaj gdy piszę to wspomnienie, jestem prawie trzy miesiące po operacji. Jeszcze nie jeżdżę na Hultaju, ale zacznę już zupełnie niedługo. Śruby w kości jakie zostały wkręcone w moje ciało pozostaną ze mną przez najbliższe półtora roku, kiedy to będę miał okazję wrócić do Grenoble na ich usunięcie. Już teraz wiem, że będzie to bardzo emocjonalna wizyta.
Koniec
Zapis mojego przejazdu na STRAVA (dane z GARMIN etrex 30x)
https://www.strava.com/activities/2614785811
https://www.strava.com/activities/2614785814
https://www.strava.com/activities/2614785807
https://www.strava.com/activities/2614785799
