PatchRace1 na ostro! (PL)

​PatchRace to była dla mnie dość spontaniczna akcja. Pierwotnie miałem w tym terminie jechać piękny gravelowy wyścig po historycznej granicy Bohemii, ale wyścig przesunięto ze względu na Covid, a PatchRace1 czyli 640 kilometrów po dość lokalnych dla mnie Beskidach, Podhalu i Pogórzu wydawał się być pewną alternatywą dla 1300 planowanych pierwotnie terenowych kilometrów. Pod jednym warunkiem; takim że pojadę to na ostrym kole.

Dlaczego? To pytanie wymaga nieco dłuższej odpowiedzi, którą przygotowałem nie tak dawno w innym tekście dostępnym już niebawem w najnowszym numerze Magazynu SZOSA. Tutaj napiszę jedynie, że gdy tylko pojawiła się pierwsza myśl o tym aby jednak pojechać PatchRace, moment za nią pojawiła się kolejna aby zrobić to na moim ostrym Hultaju. Większość górek trasy tak naprawdę znałem i dość szybko oceniłem ich nachylenia, długości i przewyższenia po czym bez zbędnego rozmyślania sprawy zapisałem się na wyścig.

Przygotowania poszły równie szybko, bo w ostrym kole zbyt wiele robić nie trzeba. Największą modyfikacją było wywiercenie otworów na dodatkowy koszyk na bidon, z którą Radek Hultaj poradził sobie w oka mgnieniu. Ja jeszcze tylko zmieniłem łańcuch na nowy, dokręciłem kontrę, zamontowałem lemondkę, światła pod dynamo, dwa paśniki, SZakwę i rura.

Inną zagwozdką było jeszcze tylko to, jakie i ile ubranek zabrać, bo prognozy były mówiąc delikatnie niepewne. Ostatecznie zdecydowałem się na więcej niż mniej, czego totalnie nie żałuje. Zarówno bluza Mille GT jak i kurtka przeciwdeszczowa Mille GT Clima od Assos‚a przydały się na trasie i sprawiły bardzo dobrze w nocnych, deszczowych i dość zimnych godzinach jazdy.

Mimo wszystko, nadal na dość lekko rzuciłem się na trasę z dwudziestoma innymi uczestnikami, a mój plan na ten wyścig był raczej prosty. Jechać szybko, równo i generalnie nie zatrzymywać się. Na pierwszą górkę (Przegibek) wjechałem sprawnie i od tego momentu rozpoczęło się odliczanie kolejnych szczytów i przełęczy aż do pierwszego punktu kontrolnego na Podhalu. Moment za Koconiem łapię nieprzyjemną gumę na zjeździe i tracę tutaj swoje 15 minut, które od razu postanowiłem nadrabiać na punktach kontrolnych minimalizując do zera jakiekolwiek gadki i postoje na nich.


Jeszcze przed wyścigiem zdawałem sobie sprawę z tego, że najwięcej czasu będę tracił na zjazdach, zwłaszcza tych długich i łagodnych lub bardzo krótkich i bardzo stromych. Idealnym przykładem był zjazd z Krowiarek do Jabłonki. Tutaj gdzie większość szosowców frunęła 50-60 km na godzinę z dobrym wiatrem w plecy, ja rozpędzałem rower do 42 km/h max ale utrzymanie kadencji na poziomie 150 przez dłużej jest bardzo wycieńczające dlatego te prędkości często spadały do 32-35 km/h. Ale to nic. Na pierwszym punkcie kontrolnym na Stacji Podczerwone biorę pierwszą naszywkę, (mieliśmy je zbierać na trasie, stąd też nazwa wyścigu) i pędzę dalej bez żadnej interakcji, a mój rower zostaje okrzyknięty „ukrainą bez przerzutek” przez tamtejszego wodzireja zarządzającego tym PK. 🙂

Generalnie pierwsza część trasy poszła mi po prostu wybornie. Każde kolejne i na dodatek górskie 100 km ze średnią 25km/h i tak aż do 300 kilometra na drugim punkcie kontrolnym w Gorlicach. Po drodze same przyjemności czyli piękny Spisz i Pieniny, VeloDunajec z odcinkiem przez Jazowsko gdzie moi rodzice i ciocia, która akurat ich odwiedziła przybili mi przysłowiową piątkę na trasie. Dalej około sądeckie strome hopki czyli Żeleźnikowa i Popardowa, gdzie pierwszy raz wypychałem rower przez krótką chwilę. Beskid Niski i przełęcz Małastowska ostatnio moje ulubione tereny. Łagodne podjazdy, całkiem szerokie i bezpieczne zjazdy. W Gorlicach zabieram kolejną naszywkę , zamieniam dwa słowa z Małgosią (fotografka wyścigu)o tym jak kilkanaście kilometrów wcześniej czaiła się na mnie w ciemności na zjeździe do Małastowa. Tak naprawdę od razu ruszam dalej i zaczyna się Pogórze. Po chwili jazdy słyszę głos w oddali: „ciśniesz Paweł, dawaj dawaj”. Był to jakiś zapalony dot-watcher stojący i nagrywający komórką jak przejeżdżam zapewne niedaleko jego domu. 😀 Dzięki za doping!

Jazowsko

Pogórze daje generalnie w kość. Trochę je znam ale nie tak bardzo. Zrobiło się zimno, założyłem dodatkowe warstwy ubrania na siebie, zaczęły się strome podjazdy a co najgorsze strome zjazdy po całkiem niedobrych drogach. Tutaj kolejne momenty gdzie musiałem wypychać, na dodatek o 3 nad ranem zaczął padać deszcz i to nawet dość mocno. Zatrzymałem się na moment jeszcze raz, ubrać już praktycznie wszystko co miałem ze sobą i tak właśnie jechałem dalej z pustą #SZakwą na sztycy. 😛

Przyznaje, to była trudna noc. Głównie ze względu na stan dróg, jakość zjazdów i pogodę, która nie ułatwiała. Wiedziałem, że jedyne co mogłem zrobić to nie zatrzymywać się kompletnie i napierać do przodu jak tylko się da i taki plan ustanowiłem aż do Wadowic.

Nad ranem, już za Jeziorem Rożnowskim zrobiło się nieco lepiej. Pogoda lekko się ustabilizowała,  deszcz zmienił się w mżawkę a z czasem nawet wyszło słoneczko. Nie na długo wprawdzie bo cały drugi dzień przelotne deszcze doskwierały już chyba wszystkim na trasie, ale nie można powiedzieć, że było tragicznie i non stop. Za Myślenicami mija mnie z naprzeciwka jakiś kolarz i krzyczy, „Dajesz Paweł, szacun!!!”, czy coś takiego. Dzięki za te okrzyki. To są miłe chwile. Akurat po raz kolejny zaczęło padać i całą drogę przez Sułkowice oraz podjazd do Lanckorony lało dość solidnie. Za to droga z Lanckorony do Jeziora Mucharskiego była już całkiem sucha i dość słoneczna.

Na podjeździe, drogą przez Zagórze, a może raczej powinienem powiedzieć na podejściu 😉 , ponownie spotykam Małgosię ale również naszą Izę, która zrezygnowała z dalszej jazdy ze względu na problemy żołądkowe. Małgosia mówi, że chciała by mi zrobić zdjęcie jak podjeżdżam tę górkę. Tylko się zaśmiałem. Na tym etapie (470km) z moim przełożeniem nie było to już możliwe, a nawet jeśli to było by to bardzo nieekonomiczne. 😉

W Wadowicach znowu zaczęło porządnie lać z nieba. Na tym punkcie kontrolnym na stacji paliw postanowiłem zatrzymać się na 10-15 minut na coś ciepłego. Weszły dwie zapiekanki i woda z witaminami. Kupiłem kilka Snickers’ow i z ciężką duszą ruszyłem dalej, bo na stacji było sucho i przyjemnie a na zewnątrz waliło deszcze naprawdę mocno. Na szczęście deszcz nie trwał bardzo długo i moja „odwaga” została nagrodzona słońcem na przemian z lekką mżawką i zachmurzeniem po około 30 minutach od Wadowic. 

Ostatni odcinek był dość trudny psychicznie. Płaskie kilkadziesiąt kilometrów trasy prowadziły przez bardzo ruchliwe wojewódzkie drogi w okolicach Pszczyny. Nie było to ani przyjemne ani bezpieczne, bo mijało mnie naprawdę sporo ciężarówek i osobówek z przyczepami, turystów oraz lokalnych, którzy jako kierowcy nie przypadli mi do gustu. Dużo wyprzedzania na trzeciego lub na tzw. gazetę. Nie lubię tego i nie wiem co musi się stać aby to się u nas w Polsce (i nie tylko) zmieniło.

Za Strumieniem zrobiło się lepiej. Trasa wjechała w malutkie dróżki i trasy rowerowe. Z za jednego zakrętu wyskoczył nagle Krzysiek Hultaj na swoim ostrym (mieszka niedaleko w Cieszynie). Wyjechał przybić piątkę i przejechaliśmy razem kilka kilometrów. Zrobiliśmy zdjęcie na jednym ze skrzyżowań w Skoczowie i on pojechał do swoich rodzinnych obowiązków, a ja w upragniony ostatni górski odcinek, bo miałem już trochę dosyć tych płaskich i ruchliwych dróg.

Z Krzyśkiem Hultajem

Ostatnie górki to tak naprawdę cztery podjazdy. Kubalonka i Stecówka od Wisły poszła całkiem przyjemnie. Może poza kierowcą busa, który potrącił mnie lusterkiem przed samym szczytem Stecówki. Na szczęście utrzymałem się na kołach i nic wielkiego się nie stało. Kierowca nie raczył się zatrzymać niestety :/

Druga górka, krótki podjazd na Cienków to nie jest miejsce na ostre koło. Podjazd wiadomo zmienił się w podejście i naprawdę niewiele brakło aby zjazd zamienił się w zejście. Ostatecznie udało mi się to zjechać, ale nie było to nic co chciałbym kiedykolwiek powtarzać 😉

Trzeci czyli Salmopol poszedłby pewnie dużo łatwiej gdyby nie zmęczenie materiału. Ostatecznie dość mozolnie ale jednak stabilnie wjechałem na górę. Akurat był chyba tam jakiś trening z pomiarem czasu bo na szczycie grupka ludzi biła brawo i dopingowała mi oraz innym podjeżdżającym tę przełęcz. Ciekawe reakcje padały z ust mijających mnie na lekko szosowców widzących moją walkę z niską i ciężką kadencją. Jeden nawet podjechał i zaczął mnie pouczać żebym sobie wrzucił na lekki bieg bo to wydajniejsze. 😀 Byłem tu jednak zawiedziony stanem nawierzchni na zjeździe do Szczyrku, bo nie pozwolił mi on na klasyczne podniesienie nóg na ramę.

Wjazd na Magurkę Wilkowicką (Photo: Skorupski Photo)

Ostatni podjazd to Magurka Wilkowicka i tutaj wiadome było już w dniu zapisów, że będzie to spacer na uspokojenie. Na szczycie spojrzałem ostatni raz na Beskidy i powoli oraz zachowawczo sturlałem się na PatchCamp który znajdował się u podnóża Magurki​, gdzie czekali organizatorzy i inne znajome twarze. Miło Was było wszystkich zobaczyć!​

Całość, nie licząc zjazdu z Magurki, który nie​ kwalifikował​ się w dystans wyścigu, zajęła mi 30 godzin i 52 minuty. Wyszło ​637 km i 9000m przewyższenia na ostrym​ kole i jednym przełożeniu 46 x 17. Poniżej link do przejazdu na RwGPS i STRAVA:

https://ridewithgps.com/trips/68185747

https://www.strava.com/activities/5380419469

​​Pomimo, iż nie udało mi się zrealizować zakładanego planu, (przejechanie poniżej 30 godzin), to szczerze jestem bardzo zadowolony z osiągniętego wyniku, a moim największym prywatnym sukcesem było uzyskanie go bez korzystania z żadnego rodzaju kofeiny, energetyków, kawy itp. Herbatka na starcie, napój ryżowy na drogę, sporo batonów typu Snickers’y, dużo orzechów i mieszanka studencka, dwie butelki izotoników i te dwie zapiekanki popijane wodą z witaminami na stacji w Wadowicach.​


​Więcej o ostrym kole i o tym jak to jest jeździć na nim długie dystanse przeczytacie w najnowszym magazynie SZOSA, do którego niedawno urodziłem o tym właśnie tekst. Zapraszam!

Dodaj komentarz