1. Mont Caro / Transiberica_21 / pl

Transiberica (niecałe 3000 kilometrów przez półwysep Iberyjski) to wyścig, który rozpoczyna się o godzinie 21:00. Dlatego też dzień zero, to długa przeprawa przez godziny oczekiwania na ten upragniony start.

Mój Hultaj ostatnie chwile przed startem.

Mój Hotel Arxanda, który mieścił się na najwyższej górce w Bilbao, wymagał wylogowania się z niego o 11 rano. Ja dogadałem się się właścicielem, że mogę wymeldować się o 13:30, wiec leżałem w łóżku tak długo, jak tylko było to możliwe, aby ten czas oczekiwania na wyścig był możliwie najkrótszy. Wprawdzie nie mogłem już spać, ale samo leżenie z zamkniętymi oczami, uspokajanie myśli, coś w sensie medytacji przed wyścigiem, wszystko to było bardzo przyjemne i zapewniało mi pewnego rodzaju spokój. Nie zawsze mogłem sobie pozwolić na takie momenty przed wyścigiem.

Reszta dnia była wręcz standardowa, jak to zazwyczaj bywa, ponieważ o 14:00 odbierałem swój pakiet startowy, skąd do startu pozostało jeszcze siedem godzin. Wprawdzie pytanie, „co tu robić?”, nie było aż tak problematyczne bo wiadomym było, że jeść i wypoczywać, ale jednak czas ten dłużył się wyjątkowo.

Razem z Radkiem Rogóżem i Cezarym Urzyczynem oraz z Richardem i Samem Gates, znaleźliśmy nieduży bar po północnej stronie rzeki, gdzie najedliśmy się makaronem i innymi przysmakami. Oni wszyscy pojechali do swoich hoteli, a ja udałem się na start gdzie już do godziny 21, przebywałem rozmawiając z kolejno nowo lub nie, napotkanymi uczestnikami.

O 20:30 zrobiło się tłoczno. Wypiliśmy po kawce z Ihorem, którego z przyjemnością poznałem dzień wcześniej, pożegnałem się z Douglasem, na spotkanie z którym oczekiwałem ponad dwa lata i odnowiłem znajomość z Hippy (którego już wcześniej pobieżnie poznałem na Przełęczy Karkonoskiej podczas TCRno6).

Na koniec jeszcze tylko szybka toaleta, pamiątkowe zdjęcie i start. Ostatnie minuty zasuwały już jak szalone.

Ruszyliśmy o 21:00 w sobotę, 14.08.2021
Start był wspólny, eskortowany, nie za szybki. Chciałem jak najprędzej uciec na czoło peletonu, ponieważ czułem się tam najbezpieczniej. Zawsze stresuje mnie powolna jazda w grupie, zwłaszcza po mieście z torami kolejowymi, krawężnikami etc.

Start wspólny. / Photo: Carlos Mazón

Na czole był już Urlich, faworyt wyścigu, którego zaczepiłem, bo w sumie nie znałem człowieka i pomyślałem że warto zamienić parę słów zanim rozjedziemy się w Hiszpanię.

Okazało się, że jechaliśmy razem pierwsze 100 kilometrów, ponieważ obydwaj nałożyliśmy spore tempo. Był z nami jeszcze Justinas (który na 30 kilometrze podjeżdża do mnie i mówi że nie jest na swojej trasie i teraz musi za nami jechać). Odrzekłem tylko, że moim zdaniem to szaleństwo i że życzę mu powodzenia.

Na wyjeździe z Bilbao mieliśmy do pokonania dwie górki. Na drugiej Urlich wyraźnie zaatakował, a ja szczerze powiedziawszy byłem trochę zmęczony ta wspólną jazda. Dużo siedzenia na moim kole, nie podobało mi się to za bardzo, dlatego nie przejąłem się tym „atakiem” i postanowiłem jechać swoje. To jest bardzo długi wyścig. W nagrodę, całe kolejne 400 kilometrów byłem zupełnie sam, co bardzo mi odpowiadało. Szukałem swojego rytmu, swojej prędkości, to dla mnie zawsze ważne na początku każdego wyścigu.

Na trasie w planie pierwszej doby było duże miasto, Saragossa. Wjazd miałem zaplanowany bocznymi drogami a przez miasto po drodze rowerowej aby możliwie najbardziej minimalizować czerwone światła. Wyścigi ultra to nie alleycaty i w bardzo dobrym tonie jest zatrzymać się na każdym czerwonym świetle. Drugą możliwą opcją wjazdu była autostrada (dużo szybsza i legalna opcja) ale gdy planowałem trasę nie spodziewałem takie wiatru w plecy w pierwsza noc i byłem przekonany, że wjadę do Saragossy rano, około 8, więc ruch będzie duży i niebezpieczny na autostradzie.

Trochę pożałowałem że nie zapisałem sobie drugiego śladu w razie czego, gdy o 5 rano wjeżdżałem do pustego miasta po nie za fajnej drodze dla rowerów, pełnej zerwanych gałęzi i liści. Wiedziałem, że straciłem tutaj trochę czasu do dwóch liderów, którzy nadal wspólnie przemierzali Hiszpanie Mimo wszystko dość sprawnie przedarłem się przez to nieodkryte przeze mnie miasto i zgodnie z planem na wyjeździe zatankowałem szybko bidony na Shell’u i ruszyłem dalej w drogę N-II w kierunku niedużej miejscowości Tortosa gdzie zaczynał się podjazd na Mont Caro, pierwszy punk kontrolny wyścigu.

Niewinne jeszcze słońce pierwszego poranka wyścigu.

Do tej pory, temperatura była idealna. Zapowiadana fala upałów o wyrazistej nazwie Lucyfer, wydawała się być wręcz niemożliwa. Gdy jednak wyszło słońce, zaczęła się prawdziwe adaptacja i uświadomiłem sobie, co to znaczy jazda w 45 stopniach. Musiałem poważnie zwolnić aby móc kontynuować wyścig, a sam podjazd na Mont Caro robiłem w pełnym słońcu, będąc u podnóża góry o godzinie 13:30. W prawdzie wspin ten jest taki standardowy, taka Prehyba tylko dwa razy pod rząd, ale w przeciwieństwie do kultowego polskiego podjazdu, Mont Caro nie ma ani chwili porządnego zacienienia. Tylko co jakiś czas można było doświadczyć kawałka cienia na skraju drogi, gdzie bez zastanowienia zatrzymywałem się na chwilę aby ochłodzić organizm i głowę. Przynajmniej były to momenty w których zorientowałem się, że okolica jest przecudowna, widoki niesamowite, a nad moją nad głową latają cztery orły. Normalnie jak z Władcy Pierścieni.

Na czwartym kilometrze podjazdu, z góry zjeżdżał Urlich. Opowiedział mi dokładnie tę samą historię, że zatrzymywał się prawie na każdym zakręcie na podjeździe. Zbijamy piątki i ja wspinam się dalej.

Słyszę grzmoty wysoko w górze i już zaczyna mi się to nie podobać. Cztery kilometry od szczytu, z góry zjeżdża Justinas. On nie zatrzymuje się tylko krzyczy pozdrowienia i zadowolony że ma tę górę za sobą zjedzą na dół. Ja jako trzeci zawodnik wspinam się mozolnie do góry, z coraz większym niepokojem wysłuchując grzmotów dochodzących z za szczytu.

U podnóży Mont Caro.

Na dwa kilometry przed szczytem wszystko nagle się zmienia. Słońce szybko zachodzi, chmury momentalnie zalewają całe niebo i zaczyna już naprawdę mocno grzmieć. Szczytu praktycznie nie widać, jest szaro i nagle zrobiło się bardzo wietrznie. Z jednej strony fajnie bo trochę się ochłodziło, ale z drugiej strony miałem już całkiem niedawno bliski kontakt z piorunem, gdy jeździłem sobie na rowerze po moim ulubionym Beskidzie Wyspowym. Byłem pewien, że nie mam ochoty na ponowne przeżycie tej sytuacji. Całkiem szczęśliwie się złożyło bo ta nagła zmiana pogody znalazła mnie wprawdzie na 1200 metrów nad poziomem morza, ale akurat w miejscu gdzie końcówka podjazdu prowadziła wyraźnie oddzielną wąziutką dróżką a na rozwidleniu znajdowało się kilka domów. Jeden z nich miał duży zadaszony taras. Bez zastanowienia schowałem się pod nim. Mojego stalowego Hultaja zostawiłem 10 metrów dalej a sam schroniłem się pod dachem. W tym momencie zaczęło grzmieć jeszcze mocniej i zerwał się deszcz.

Co robić pomyślałem. No cóż, spać. To chyba najlepsze co mogę zrobić. Więc położyłem się na drewnianej ławce, nastawiłem budzik na 1 godzinę i próbowałem zasnąć. Niestety bezskutecznie. Leżałem i przewracałem się z boku na bok wysłuchując coraz to głośniejszych grzmotów dobiegających że szczytu Mont Caro. Cała operacja burza trwała ponad 1.5 godziny. W międzyczasie przeszły dwie ulewy, sporo mocnych grzmotów, mocny wiatr, a ja wierciłem się na ławce, bezskutecznie próbując zasnąć chociaż na chwilkę, Dopiero po tym czasie, tak samo szybko jak burza się pojawiła, tak nagle się uciszyło.

Ruszyłem wiec na tzw. atak szczytowy. Kilkadziesiąt metrów przed szczytem spotykam Simona i wspólnie wjeżdżamy na taras widokowy. Simon jest w fatalnym stanie. Bardzo zniszczony i przemęczony. Opowiada mi, że już długo jedzie bez wody i że tak naprawdę nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa burzy.

Na szczycie Mont Caro.

Robię zdjęcie i upewniam się, że Simon zjedzie o własnych siłach na dół i ruszam z powrotem. Na zjeździe spotykam cala śmietankę zawodników, którzy jeden po drugim wspinają się na szczyt. Na dole jest też Radek Rogóż, który opowiada, że też go burza złapała kilkanaście kilometrów wcześniej.

Jest 18:30. Dużo czasu straciłem na tej górze. W miasteczku na dole zajeżdżam na stację paliw. Zjadam zimny, ale ugotowany makaron z pudełka. Jest paskudny, wymieszany z jakąś zimną rybą, ale wciskam go w siebie, bo wiem dobrze, że w ostatecznym rozrachunku mój organizm bardzo dobrze zareaguje na prawdziwe jedzenie. Uzupełniam bidony, kupuje cos na drogę, batony, rogale i ruszam dalej.
Na stacji pojawia się też Simon. Cieszę się, że udało mu się zjechać na dół, a on cieszy się, że wreszcie uzupełni swoje zapasy.

Ruszam dalej w trasę w kierunku Pirenejów, ze świadomością, że teraz trzeba nadrabiać godziny, stracone na tym dość trudnym pierwszym dniu wyścigu. Jednocześnie jestem świadom że to dopiero początek i druga noc w takim tempie wymaga już kilku godzin snu. Na szczęście im później, tym chłodniej, a wjazd w noc zawsze powodował u mnie pozytywne przyspieszenie i swobodę jazdy.

Po drodze rezerwuje miejsce w Hotelu Casablanca, w miejscowości Fraga i wiem że muszę dojechać tam przed północą aby restauracja która jest dosłownie drzwi obok, była jeszcze otwarta. Jedzie mi się bardzo dobrze, a myśl o zmyciu z siebie dzisiejszego potu i soli po tym pierwszym dniu 45 stopniowych upałów, zaćmiewa całkowicie moje zmęczenie.

Do Hotelu dojeżdżam ostatecznie na godzinę 23:30. Restauracja obok ma już wprawdzie zamkniętą kuchnię, ale zabieram z niej ostatecznie kilka kawałków pizzy, dwie solidne kanapki praktycznie ze wszystkim co tylko się da, dużo wody i colę.

Pakuję się z rowerem do pokoju na drugie piętro,  biorę wymarzony prysznic, zjadam wszystko co tylko mam i padam nagi na łóżko, kilka sekund wcześniej zamawiając budzenie na drugą w nocy. Gdy leżę, czuję jak klimatyzacja ustawiona na 15 stopni, kontrastuje się z rozgrzaną po całym dniu skórą mojego ciała.

2 uwagi do wpisu “1. Mont Caro / Transiberica_21 / pl

Dodaj komentarz