Otwieram oczy. Odruchowo sięgam po telefon z przerażeniem, że pewnie zaspałem. W tym samym momencie dzwoni telefon. Podnoszę słuchawkę i słyszę: „zamawiał pan budzenie na 2 w nocy.”
Piętnaście minut później jestem już na siodełku i kieruję się na północny wyjazd z miasta. Na granicy zatrzymuje mnie policja. Mówią coś po hiszpańsku, a ja domyślam się, że chodzi im o obowiązującą w ich gminie godzinę policyjna ze względu na COVID.
Na szczęście Carlos wyposażył nas na starcie w oficjalne zaświadczenie mówiące po Hiszpańsku, że jesteśmy w trakcie wyścigu i powinniśmy być traktowani jak tzw. tranzyt. Dlatego też w ogóle nie przejąłem się tą kontrolą. Ostatecznie policjantom wystarczyło moje zapewnienie, że nie rozumiem nic po Hiszpańsku i najlepiej żeby wytłumaczyli mi o co chodzi po Angielsku. Językiem migowym machnęli na mnie i wyraźnie pokazali, że mogę jechać tam gdzie tylko zechcę.
Dalsza jazda tej nocy była po prostu fantastyczna. Jechało mi się bardzo dobrze i bez problemu utrzymywałem 30 km na godzinę. Trasa wzdłuż zalewów El Grado to prawdziwa kolarska idylla. Łagodne i kręte podjazdy i długie powtarzające się zjazdy wprowadzały mnie w mój ulubiony rytm, ciągły, nieustanny, powtarzalny i stabilny. Bardzo intensywnie rozmyślałem o kolejnym punkcie kontrolnym, Park Narodowy Ordesa i słynnej drodze HU631, która na niektórych portalach internetowych wyróżniana jest w grupie najniebezpieczniejszych dróg w Europie.
O wschodzie słońca sprawdziłem Follow My Challange. Widziałem wyraźnie, że Urlich już ruszył i jest kilka godzin przede mną, a Justinas jedzie już za mną. Musiałem wyprzedzić go gdzieś w nocy.
O 7 rano wjechałem do Ainsa, ostatniej miejscowości w której można było zaopatrzyć się w prowiant przed sekcją w Pirenejach. Zatrzymuje się w piekarni, rozmarzony na temat słodkiego pieczywa które za chwilę skonsumuje. Zamawiam też oczywiście mocne latte, trzy butelki kakao i kilka croissant’ów na drogę. Po kilku minutach przerwy ruszam w górę.

HU631 okazuje się fantastyczna. Może nawierzchnia nie jest najlepsza na świecie, ale kanion przez który prowadzi robi na mnie naprawdę ogromne wrażenie. Dodatkowo wysokie skały dookoła skutecznie zatrzymują promienie słoneczne i temperatura jest po prostu idealna. Po krótkiej chwili wyjeżdżam na wysokość sporo powyżej 1000 m a za zakrętu wyłania się samochód z Carlosem i Pablo w środku (organizatorzy i media), którzy bez chwili zastanowienia celują do mnie obiektywami swoich aparatów.
Odbijam w prawo z tej cudownej drogi na ostatnie 12 kilometrów podjazdu, które prowadzi po pięknie utrzymanej szutrowej drodze. Podjazd nie jest stromy, jest prosty i bardzo przyjemny. Jest po prostu długi. Samochód wyścigowy mija mnie w tę i z powrotem co kilka kilometrów.
Słońce nie jest już uciążliwe, bo na wysokości bliskiej 2000 metrów temperatura jest wręcz przyjemna. Poza tym jest jeszcze sporo przed południem więc temperatura nie zdążyłem jeszcze rozpocząć swojego szalonego wzrostu.

Na szczycie zatrzymuje się na kilka słów z ekipą. Widoki są po prostu niesamowite a Carlos uśmiecha się tylko przekornie, gdy informuje go o swoich planach na zjazd z tej cudownej przełęczy na skróty, po 16 kilometrowym zachodnim gravelowym odcinku. Szczerze, gdy wjechałem na szczyt, domyślałem się, że najszybszą opcją zjazdu, będzie najprawdopodobniej zjazd na dół tą sama drogą i kontynuacja trasy dalej na zachód drogą HU631. Jednak moja zawadiacka natura szeptała mi do ucha, że warto chyba zaryzykować i sprawdzić jak wygląda ten zachodni, nieodkryty jeszcze przez żadnego zawodnika gravelowy zjazd.
Cóż mogę powiedzieć, z pewnością nie było szybko i sprawdziło się powiedzenie, że mamy czas więc jedziemy na skróty. Kilkaset metrów pchania jeszcze na szczycie, później lepszy odcinek przez kilka kilometrów raczej po płaskim, z dużymi kamieniami wprawdzie, ale jakoś udawało mi się toczyć rower jadąc na stojąco.

Zjazd był długi, bardzo nierówny, uciążliwy dla nadgarstków i ramion. Ponad godzinę zaciskania hamulców w różnych konfiguracjach chwytowych bardzo dały w kość. Dodatkowo ostatnie kilometry zrobiły się bardzo strome, a ostre serpentyny powodowały, ze rower najnormalniej ześlizgiwał się po drodze. W jednym momencie odruchowo wypiąłem nogę na bardzo stromych fragmencie z ostrym zakrętem. Wszystko było by dobrze gdyby nie to, że miałem na sobie buty szosowe i próbując wpiąć je z powrotem noga ślizgnęła mi się po pedale i zaliczyłem niezłą glebę. Na szczęście bez większych ubytków, chociaż mój widelec i moja prawa ręka poważnie się obrysowały na tych kamieniach. Z nadzieją, że to tylko zewnętrzne zadrapania szybko zebrałem się w sobie i kontynuowałem ten wyjątkowo przygodowy zjazd.

Na dole, ostanie kilkaset metrów było już całkiem przyjemne, ale oczywiście gdy jeden problem znika pojawia się następny. Upał i fala 40 stopniowych temperatur nadal zalewa prawie całą środkowa i Południowa Hiszpanię.
Wjeżdżam z powrotem na asfalt. Przywitany zostaje 26% krótkim podjazdem, który zrzuca mnie z siodełka. Moje cale ciało jest za bardzo zmęczone tym ciężkim gravelowym zjazdem aby jeszcze na koniec wyginać się przez kilkadziesiąt metrów na prawo i lewo. Z klasą wypycham rower na szczyt i zaczynam moja dalsza drogę, starając się wrócić do swojego rytmu i prędkości z przed drugiego punktu kontrolnego. Jest dopiero 12:30 więc cały dzień praktycznie przede mną. Jeszcze tylko jeden nieduży podjazd na Puerto de Cotefablo i będę miał praktycznie z górki aż do kolejnego równie interesującego puntu kontrolnego, Bardenes Reales. Już cieszę się jak dziecko, najpierw jednak muszę doprowadzić się do porządku po ostatnich i dość trudnych kilometrach.
Kilka bardzo szybkich, dosłownie kilku minutowych pit-stopów w przydrożnych barach pozwalają mi uzupełnić bidony w wodę z lodem, odświeżyć całe ciało lodami i colą, uzupełnić jedzonko na drogę o kolejne rogale i snickersy, które nauczyłem się już wypijać zamiast rozgryzać, bo upał robił z nich czekoladowo-orzechowy mus. Po zjeździe z przełęczy znowu jestem poniżej 800 metrów. Gdy tylko odbijam na zachód, udarze we mnie ściana wiatru. Wszystko to co otrzymałem pierwszej nocy, zostaje teraz mi zabrane na tym 70 kilometrowym odcinku wzdłuż malowniczej rzeki Aragon. Znajduje jednak w tej sytuację pewnego rodzaju pocieszenie, ponieważ wiatr bardzo wyraźnie niweluje skutki upału i jazda mimo, że wolniejsza nie jest aż tak uciążliwa.
W połowie drogi zatrzymuję się w długo wyczekiwanym i jeszcze w Polsce zaplanowanym McDonaldzie. Spotykam tam Javier’a który obserwuję wyścig i robi mi zdjęcia, zamieniając kilka słów o tym jak bardzo zakręcony jest tematem długich dystansów po tegorocznym starcie w Transpyrenees. Zaopatrzony w cheeseburgery w tylnych kieszonkach jersey, ruszam dalej.

Jeszcze tylko dwie nie duże górki i szybki zjazd w stronę miejscowości Sadaba, gdzie odbijam z asfaltowej drogi, na wąską asfaltowo-szutrową trasę wzdłuż kanałów Bardenas, która ma mnie doprowadzić do początku obowiązkowego odcinka po tym wyjątkowym i opustoszałym miejscu. Wraz zachodzącym słońcem, temperatura bardzo szybko spada a ja mam już na sobie moje nogawki, rękawki i bluzę Mille GT.
Bardenas Reales, oficjalnie nie jest pustynią, w Hiszpanii mówi się na to miejsce badlands, czyli teren który jest wyjątkowo nieprzyjazny dla nieprzygotowanego człowieka. Szutry tego terenu zmuszają mnie do zwolnienia tempa do 10-16 km na godzinę, dlatego 30 kilometrów okazuje się być dłuższą wyprawą, aniżeli godzina jazdy po szosie.
W połowie drogi mój ślad skręca ostro w lewo. Wjeżdżam w bardzo niewyraźnie widoczną szutrową drogę. Nie ma kamieni, jest ziemia, trawa i wydaje mi się, że widoczne ślady zanikającej, lecz jednak istniejącej drogi. Mój Garmin trochę świruje, ale wygląda na to, że nadal jestem w okolicach śladu. Załączam dodatkowa nawigację na Ride with GPS, aby upewnić się ze jadę tam gdzie powinienem. Trawa robi się coraz wyższa, drogą praktycznie zanika, a mój ślad oddala się ode mnie. Próbuję prowadzić rower przez coraz wyższa sucha trawę, aby wrócić na ślad, ale przede mną pojawia się wysoka hałda z naturalnie usypanej ziemi lub skały. Ciężko powiedzieć bo jest totalnie ciemno. Zakładam czołówkę, ponieważ światło z dynama nie jest wystarczające zwłaszcza gdy na przemian jadę i prowadzę rower po bardzo nierównym terenie próbując wrócić na ślad, który tak naprawdę nawet nie wiem kiedy zgubiłem. Jestem już zupełnie poza jakąkolwiek drogą. Dookoła widzę tylko dziwne formy skalne i wysoką trawę. Zatrzymuję się i uświadamiam sobie, że nie może tak być i nie dostanę się na przełaj z powrotem na trasę. Postanawiam wrócić do miejsca zjazdu z nad kanału i sprawdzić w jaki inny sposób mogę dotrzeć do miejsca, w którym rozpoczyna się obowiązkowy odcinek specjalny po tej istnie magiczne ziemi. Trochę jadąc, trochę pchając rower, docieram z powrotem do kanału i z ulgą zauważam, że po prostu odbiłem w lewo o trzy metry za wcześnie, a usypana górka z ziemi to był wał kanału który ostro skręcał skręcał lewo. Zadowolony i trochę uspokojony ruszyłem dalej, ale przyznaję, że przez chwilę poczułem się bardzo samotny. Gdy dotarłem do odcinka specjalnego zaczęła się ostatnią godzina po szutrze, wprawdzie nie najgorszej jakości ale dla opon 28c, zwłaszcza po przeżyciach z poranka w Parku Ordesa, mogło to się całkiem źle skończyć, dlatego w zupełności zadowala mnie 15km na godzinę.

Ciekawe i dość ikoniczne formy skalne oglądam wprawdzie tylko w zarysach, oświetlane księżycowym światłem, i tak naprawdę rzucam na nie tylko ukradkiem okiem, bo całe skupienie poświęcone jest nawierzchni i leżącym na niej kamieniom, ale atmosfera tego miejsca w samym środku nocy jest totalnie jak z innej planety.
Dokładnie o północy dojeżdżam do końca odcinka specjalnego i tutaj zaczyna się wyścig z czasem. We wszystkich kolejnych gminach, która mam na trasie przez najbliższe 50 kilometrów obowiązuje godzina policyjna, co oznacza, że od pierwszej w nocy do szóstej rano wszystko będzie już zamknięte. Hotele, bary, stacje paliw. Nie będę miał szansy na żadne uzupełnienie zapasów. Bez ociągania się jadę w kierunku najbliższej miejscowości Tudela. Niestety zmęczenie bierze już górę i nie udaje mi się dotrzeć do cywilizacji przed pierwszą w nocy. Nie mam już za bardzo jedzenia a bidony praktycznie puste, dlatego nie uśmiecha mi się Bivi w takich warunkach. Musiałbym leżeć do szóstej rano aby na coś czekać. Postanawiam jechać przez noc, aż natknę się na coś otwartego lub na jakiś lepszy pomysł. Korzystając z przydrożnego zraszacza do trawy napełniam bidony wrzucając do nich tabletki z mikroelementami. Nie spodziewałem się, że woda w zraszaczach jest ciepła, ale cóż lepsze to, niż jej brak.
Po jeszcze kilku szybkich i nieudanych próbach znalezienia czegoś do jedzenia w dolinie rzeki Ebro, wyjeżdżam na drogę A121 prowadząca w kierunku kolejnego punktu kontrolnego. Znajduje na mapie stacje w La Almunia de Dona. Będzie otwarta od szóstej rano, więc mój plan klaruje się bardzo szybko. To jakieś 65 kilometrów, dojeżdżam tam na 4 rano, śpię dwie godziny i wstaje na śniadanie i kawę na godzinę 6 rano. Do dzieła myślę i staję w korbach na lekkich lecz dość długich podjazdach, które napotykam po drodze.
Jakieś 10 kilometrów od mojego założonego pierwotnie celu mijam jeszcze jedna stacje paliw. Jest zamknięta, ale ponieważ woda ze zraszacza nie spełnia w zupełności moich oczekiwań zajeżdżam zajrzeć na nią z nadzieją na jakiś kran na zewnątrz. Ten postój okazuje się być moim szczęśliwym trafem. Znajduję drzwi do toalety, które są otwarte. Wchodzę do środka i kiedy tylko czuje ciepło jakie bije z jej środka nie zastanawiam się długo, tylko szybko pakuje mój rower do środka, rozkładam bivi, rozbieram się praktycznie do naga, wchodzę w mój jedwabny liner. Kładę się na podłodze pod zlewem, nastawiając budzik na godzinę 6 rano.
Jest czwarta rano. Po 475 kilometrach, kolejne dwie godziny będą musiały wystarczyć.

2 uwagi do wpisu “2. Wysokie góry i „badland” / Transiberica_21 / pl”