To już czwarta część moich wspomnień z Transiberica 2021. Poprzednie części znajdziecie tutaj: >część 3< >czesc 2< >część 1< Miłego czytania!
—
Poraz kolejny przed budzikiem, otworzyłem oczy o północy. Zajęło mi chwilę, zanim zorientowałam się, gdzie jestem i dlaczego siedzę na kanapie obok hotelowej recepcji. Kiedy już przypomniałem sobie, co stało się wczoraj wieczorem, to minęło zaledwie kilka chwil i wróciłem na ulicę, ponownie jadąc na moim Hultaju.
Było zimno i miałem na sobie prawie wszystko. Noc była jasna a ja czułem się całkiem komfortowo na drodze. Sprawdziłem stronę FMC i zauważyłem że Justinas śpi zaledwie kilka kilometrów przede mną, a także Urlich, który zatrzymał się tuż przed odcinkiem specjalnym CP5. Wydawało mi się to trochę dziwne, bo według FMC zatrzymał się tam już bardzo długo. Byłem prawie pewien, że to problem z trackerem. Zresztą miałem teraz swoją pracę do wykonania. Byłem zmęczony i wiedziałem, że czwarty dzień będzie dniem kryzysu, więc cokolwiek by się nie działo musiałem robić poprostu swoje.
Pierwsze kilka godzin na rowerze czułem się niespodziewanie dobrze. Czułem w nogach ostatnią wieczorną pizzę i dwie godziny snu. W pewnym momencie przekroczyłem oficjalną połowę mojej trasy i to mnie naprawdę ucieszyło. 1460 szalonych, gorących kilometrów w nieco ponad trzy dni dało mi nadzieję na dobry czas finiszera. Włączyłem na chwilę telefon, żeby sprawdzić, czy uda mi się jakoś powiadomić o tym świat i zaraz potem nadeszła wiadomość od Björna Lenharda: „Już się z tobą nigdy nie ścigam”.

W ten sposób dostałem wiadomość o Urlichu, i jego mega pechowej awarii. To było szokujące, ale też niewiele zmieniło w moich planach. Justinas był już w ruchu, a wyścig był zdecydowanie WŁĄCZONY. Wiedziałem, że będzie mocno naciskał, żeby mnie gonić. Niewiele spał, ale wiedziałem też, że jest mocnym zawodnikiem i nie powinienem lekceważyć jego potencjału.
Mimo to mój główny cel był wciąż jeden. Wjechać w góry i wspinać się ile się da, aż nie będzie jeszcze tak gorąco. Tak też zrobiłem, ale przez cały dzień czułem się bardzo zmęczony, wspinałem się wolno, miałem słabe tempo i nie mogłem mocniej naciskać pedałów. Justinas w końcu mnie wyprzedził, głównie z powodu błędu, który popełniłem podczas wyznaczania trasy, ale także dlatego, że tego dnia byłem poprostu zbyt wolny.
Do Sierra de Guadarrama dotarłem w godzinach porannych. Cała trasa CP5 została zaprojektowana z trzech dużych i długich podjazdów ponad 1700 m npm każdy. Krajobraz był niesamowity i byłem pewien, że gdyby nie moje zmęczenie, miałbym tutaj jedne z najlepszych kolarskich momentów w moim życiu. Naprawdę cieszyłem się nizmiernie z pierwszego podjazdu, ale jednocześnie byłem bardzo ekstremalnie zmęczony i nawet po całkiem komfortowym śnie zeszłej nocy czułem, że sześć godzin w sumie na cztery dni mocnej jazdy to za mało. Upał był koszmarem i myślę, że w ciągu ostatnich trzech dni tak bardzo dał mi w kość, że zacząłem się nim martwić jeszcze przed jego pojawieniem się. To szalone, jak pracuje nasz umysł i myślę, że mój wpadł we własną pułapkę. Za dużo o tym myślałem i tak naprawdę to nie upał mnie spowalniał, ale mój własny umysł zmuszał mnie do zatrzymania się, odpoczynku, snu.

Zjechałem w dół na wielki płaskowyż i chociaż byłem jeszcze na około 1000 m npm. różnica temperatur była już bardzo duża i szybko zamarzyłem o powrocie tam, ponad 1500 metrów npm. Upał był tutaj przeogromny i przywitał mnie szybko swoim niszczącym oddechem. Do następnego podjazdu było około 60 kilometrów a ja już po 30 czułem się zupełnie pusty. W ogóle nie miałem siły, aby kontynuować, ale nie miałem też nic innego do zrobienia poza kontynuowaniem i to była prawdopodobnie moja jedyna pomoc. Szukałem fontanny, ale jej tam nie było, więc jechałem dalej. Szukałem otwartego sklepu, ale go tam nie było więc jechałem dalej. Dzięki temu w końcu trafiłam na mały lokalny bar, w którym napełniłam swoje bidony lodem i wodą, a siebie lodami, colą i kawą. To było moje zbawienie. Zmoczyłem się całkowicie wodą i kontynuowałem jazdę. To był moment, w którym znalazłem się na dole drugiego podjazdu, wspinaczka była świetna, a co najważniejsze, totalnie w lesie. Upał nie stanowił już problemu, a podjazd był łatwy i delikatny. Javi znów tam był, polując na jeźdźców. Na szczycie nasmarowałem łańcuch, zamieniłem kilka słów i zjechałem ponownie tylko po to, by móc wspiąć się na trzecią i ostatnią górę CP5.

Najwyższa z trzech przełęczy, Puerto de Navacerrada, ponad 1800 m npm była najłatwiejszą ze wszystkich trzech. Założę się, że to głównie dlatego, że upał już zniknął, a wieczór powoli nabierał tempa. Na szczycie można było zrobić tylko jedno. Zjeżdżać! To był szalony zjazd do Segowii, gdzie po uczcie w McDonaldzie przez zbyt długi czas szukałem noclegu w hotelu. Nie wystarczyło powiedzieć, że się nie udało. Straciłem tyle czasu na szukaniu miejsca i przewijaniu map, że w końcu postanowiłem wyjechać z miasta i jechać, aż znajdę jakieś fajne miejsce poza nim. Jakieś dziesięć kilometrów później, po 390 kilometrach w nogach tego dnia, rozkładałem już moje bivi na boisku piłkarskim w miasteczku Madrona. Nie było idealne, ale trawa była bardzo miękka i miałem ze sobą kilka hamburgerów. Postanowiłem nie sprawdzać FMC i po prostu ustawić budzik na trzy godziny. Czułem, że tego potrzebuję. Ten czwarty dzień był bardzo ciężki, a sen przyszedł bardzo łatwo.
